Zdarzyło się w moim życiu całkiem niedawno, że bardzo silnie owładnęły mną trudne emocje. Poszło o jakiś drobiazg, o jakieś zignorowanie czegoś, o co bardzo prosiłam. Wypełnił mnie żal zupełnie nieadekwatny do sytuacji, bo niemal się rozpłakałam. Co istotne – rzecz nie była warta łez ani nawet stresu. Piszę o tym, bo wielokrotnie zachęcam na tej stronie do zdroworozsądkowego wyjścia poza emocje, zatem ja też świadomie przywoływałam słowo „dystans” i „przecież to bez znaczenia”. Dół w jaki wpadłam, pochłonął mnie kretesem na parę godzin. Pomogła mi niezawodna energia Reiki oraz odmawianie mantr.
To, co najbardziej nas w takim zdarzeniu zadziwia, to absurdalność naszych emocji. Jeśli doskonale wiemy, dlaczego coś się wydarza, a czasem nawet widzimy z pozycji rozsądku, że nic złego się nie stało, to jak mamy przyjąć ów dziwny stan? Skąd on i po co? I dlaczego nie poddaje się logice? Setki razy rozmawiałam z zapłakanymi osobami, które na wszystkie moje spokojne argumenty odpowiadały: „tak, wiem, oczywiście to prawda, ale nie mogę przestać płakać”. Albo: „Rozumiem go i wiem, o co chodzi, ale … serce i tak boli i jest mi tak strasznie przykro”.
Myślę, że doświadczył tego każdy z nas. Bywa, że wcale nie chcemy czuć tego, co czujemy i najchętniej wyrwalibyśmy z siebie takie emocje. Nie potrzebujemy ich i nie widzimy w nich sensu. Tym bardziej, kiedy rozsądek zaprzecza emocjom. Bo oczywiście bywa i tak, że czujemy oburzenie lub złość czy żal, a na poziomie umysłu nie ma żadnego argumentu, który by mógł te uczucia załagodzić. Wtedy cały proces jest bardziej oczywisty. Najtrudniej jednak jest wtedy, kiedy mamy poczucie utracenia władzy nad sobą, bo wiemy doskonale, że nic wielkiego się nie stało, a łzy ciekną po twarzy, gardło się zaciska i toniemy w poczuciu bezradności.
Wyjaśnienie podają tutaj badania naukowe, które dowodzą, że za nieopanowane emocje odpowiada tzw. „ciało migdałowate”, część układu limbicznego w kształcie migdała – stąd nazwa i tytuł artykułu. Kiedy przejmuje ono władzę nad nami, wówczas żadne racjonalne przesłanki nie mają na nas wpływu. To właśnie dlatego można zapłakanej czy rozwścieczonej osobie tłumaczyć cierpliwie godzinami bezsens jej zachowania, a ona w ogóle na to może nie reagować. Podobny proces zachodzi w nas samych. Odczuwamy złość lub rozpacz, tłumaczymy sobie, że nie ma do tego powodu, a emocje w ogóle nie słabną, jak były – tak są.
Ciało migdałowate zapobiega aktywności racjonalnej części mózgu, co oznacza, że logiczne myślenie jest w pewien sposób zablokowane. Nie mamy dostępu do własnego rozsądku. To atawizm, pochodzący z czasów, kiedy musieliśmy szybko reagować na zagrożenie. Jak wiadomo w momencie zauważenia niebezpieczeństwa najważniejsze jest szybkie wydzielenie adrenaliny, która dodaje nam szybkości i siły do ucieczki lub walki. Nie ma tam miejsca na zastanawianie się nad strategią. I chociaż dzisiaj rzadko kiedy znajdujemy się w tak skrajnej sytuacji, to pojawiający się lęk czy złość uruchamia ten sam proces. Wyłącza się kora mózgowa, która odpowiada za zdrowy rozsądek. Nasze ciało natomiast wypełnia się kortyzolem i stan stresu przejmuje nas we władanie na co najmniej cztery godziny. A potem przez długi czas źle się czujemy, ponieważ hormony stresu krążą w nas, zabierając nam radość życia.
Skutecznym sposobem jest uruchomienie logiki, czyli zajęcie się czymś, co przenosi energię z układu limbicznego do kory mózgowej i pomaga jej odzyskać władzę. To powinno wymagać wysiłku umysłowego jak szarada, aczkolwiek specjaliści twierdzą, że pomaga nawet proste liczenie. Ja w takich sytuacjach zwykle odmawiam mantry i potwierdzam, że jeśli zacznę je odmawiać chwilę po tym, jak emocja się pojawia – uspokajam się bardzo szybko i mój rozsądek nie gaśnie. Wówczas ciało limbiczne w ogóle nie przejmuje władzy nade mną.
Inną dobrą i też polecaną przeze mnie opcją jest głębokie oddychanie. Pisałam już, że oddech przeponowy odcina od emocji. Tutaj można dodać, że wyłącza ciało limbiczne i oddaje władzę z powrotem do kory. Specjaliści potwierdzają, że skupienie na oddechu pomaga połączyć się z chwila obecną, włącza układ parasympatyczny i wyłącza układ emocjonalny. I w ten sposób – niezależnie od tego, czy analizujemy temat od strony energetycznej czy biologicznej – dochodzimy do tych samych wniosków.
Wzorzec odpowiedzialny za cierpienie bywa czasem oczywisty, ale to nie ma najmniejszego znaczenia na ten moment, bowiem mówimy tu o tym, jak sobie szybko i skutecznie pomóc, a nie dlaczego coś się dzieje. Świadomość wzorców i próba ich ogarnięcia na tym etapie mija się z celem. Jeśli odkryjemy, że za doświadczeniem stoi brak wiary w siebie, czy też jakiś kompleks, to w stanie żalu i tak nic z tym nie zrobimy. Trzeba podnieść energię i dopiero wtedy możemy pracować z afirmacją, programem, kodowaniem czy czymkolwiek innym. Bywa, że energia spada nam na kilka dni. Im dłużej jesteśmy w stresie, tym dłużej trwa wychodzenie z dołka.
Osobom, które od dawna pracują nad sobą jest w takiej chwili zwykle o wiele trudniej niż innym, ponieważ pierwsze, co się pojawia, to bunt i gniew: „ale jak to? Przecież uzdrawiam to już 10 lat!”. Albo rozczarowanie: „Daję sobie tyle miłości i uwagi, jak mogę przyciągać takie lekceważenie od wszechświata?!”. W efekcie grozi nam zwątpienie w zasadę lustra i w ogóle w sens pracy nad sobą. Bardzo przed tym przestrzegam. Nie można się nakręcać, trzeba za wszelką cenę zapalić sobie wielkie czerwone światło i powiedzieć: „STOP!”.
Zatem pierwsze, na co chcę zwrócić tutaj uwagę, to zatrzymanie rozżalonych czy rozgniewanych myśli, które rozpędzone jak stado bawołów tratują wszystko po drodze. Dajmy sobie prawo do cierpienia, które się pojawiło i przyjmijmy, że nawet tuż przed oświeceniem może pojawić się taka emocjonalna lekcja. To jest w porządku. Czas na analizę i zrozumienie, dlaczego nas to dotyka, przyjdzie później, kiedy się uspokoimy. Dla jednych będzie to nowy wzorzec, dla innych domknięcie starego w większości przepracowanego tematu. A może być jeszcze coś całkiem innego, na co sami nigdy byśmy nie wpadli.
Druga ważna rzecz przy takim doświadczeniu, to wybranie skutecznego sposobu zatrzymanie stada rozpędzonych bawołów. Warto go sobie wypracować i wyjąć z rękawa, jak tylko dopadnie nas emocjonalna tragedia. I tutaj zalecam przede wszystkim takie metody, które przenoszą uwagę na poziom umysłu. Często powtarzam, że w sytuacji emocjonalnego dołka należy zająć się czymś mocno absorbującym mózg, ale zupełnie nie połączonym z krytyczną sprawą, np. rozwiązywaniem zadań matematycznych czy wypełnianiem kratek Sudoku. To zawsze działa.
W moim przypadku błędem było rozważanie teoretyczne samego problemu. Założyłam, że mam wystarczającą wiedzę, by uspokoić się z poziomu racjonalnego umysłu. Długi czas poświęciłam na tłumaczenie samej sobie, że przecież nikt mi nie zrobił krzywdy, że to nie było wymierzone we mnie, więc problem nie istnieje, jest wydumany. Wewnętrzny głos kłapał mi nad uchem: „to twoje lustro, ha!” i złośliwie drwił: „I gdzie jest twoje poczucie wartości, no gdzie?!”. Miałam też świadomość, że znam tyle skutecznych metod, więc zaraz sobie poradzę. Poradziłam oczywiście, ale mogłam to zrobić dużo wcześniej. Zamiast skupiać się na problemie i go zasilać, mogłam po prostu od razu odmawiać swoje mantry albo… właśnie, zająć się rozwiązywaniem krzyżówki czy matematycznego zadania.
To, co przeżywają niemal wszyscy wrażliwi ludzie w takim stanie, to niechęć do jakiegokolwiek działania. Jedyne, czego pragniemy, to zakopać się pod kołdrę i szlochać do świtu. To też nieco biologiczne, ponieważ spadek energii niesie ze sobą osłabienie, a z kolei płacz uruchamia wydzielanie prolaktyny – hormonu, który przynosi ulgę. Chcemy ją poczuć, więc chcemy sobie poszlochać. Podejrzewam oczywiście, że mężczyźni zamiast kołderki i szlochania wybierają szybkie upicie się czymś wysokoprocentowym, aby jak najszybciej zapomnieć.
Tak czy owak warto zmusić się do wysiłku umysłowego, ponieważ to jest najlepsze wyjście z sytuacji. Również na poziomie biologicznym – zostaje zatrzymane wydzielanie kortyzolu i dość szybko poczujemy się lepiej. Zasada zresztą jest taka: im dłużej tkwimy we władzy ciała migdałowatego, tym silniejszy stres i tym gorsze, cięższe skutki – z chorobą włącznie. Im szybciej uwolnimy się od niepotrzebnych emocji, tym mniej obciążone będzie ciało – na wszystkich poziomach.
Przypomnę też, że emocje nazywane negatywnymi są tak nazywane celowo, choć oczywiście umownie. Wszystkie emocje warto przyjąć i zaakceptować, z niczym nie walczymy. Wszystkie coś wnoszą do naszego życia – te negatywne pokazują nasze wzorce i lekcje do odrobienia. Ale na tym kończy się słodka teoria. Negatywne emocje niosą negatywne następstwa – dlatego tak właśnie się nazywają. Należy je minimalizować. Można sobie pozwolić na chwilę płaczu czy potupanie ze złości, ale poza tym warto jak najszybciej znaleźć sposób, by się od nich uwolnić.