Zacznę od tego, że nasze dusze mają różne programy, a my ludzie doświadczamy rozmaitych losów. Jedni żyją w długoletnich związkach, inni są samotni, jeszcze inni zmieniają partnerów, a jeszcze inni żyją z wieloma partnerami naraz. Każda ścieżka jest inna, indywidualna i ma sens dla duszy, która nią podąża. Nie ma programów lepszych i gorszych ani złych czy dobrych wyborów. Gdybym powiedziała, że tylko osoby, które żyją samotnie rozwijają się duchowo, to tak, jakbym stwierdziła, że tylko posiadacze kotów dążą do oświecenia. A posiadacze psów czy świnek morskich już nie. A ci, którzy nie maja zwierząt to już w ogóle – szkoda słów. A przecież to bzdura.
Jednak panuje moda na gloryfikowanie samotnego życia do tego stopnia, że kiedy napisałam pozytywne słowa o długoletnim związku, odezwały się poruszone głosy, że bycie w stałym związku to wypadkowa dobrej karmy, a największe brawa należą się tym, którym się nie udało znaleźć miłości. Nie zgadzam się z tym. Po pierwsze – jak wspomniałam wyżej – bycie z kimś, czy też samotność nie określa naszego poziomu rozwoju. To tylko inne programy duszy. Ale po drugie – obserwuję wszechobecne duchowe lenistwo, które dla wygody wybiera samotność i chowa się za pseudo duchowym bełkotem. Bo dobry związek to ciężka, bardzo ciężka praca.
Moi dziadkowie ze strony mamy kochali się bardzo do ostatnich wspólnych dni. Kiedy przyszłam na świat mieli ponad pięćdziesiąt lat. Dorastając obserwowałam ich cudowne wspólne bycie razem i miłość wyrażającą się w każdym geście, każdym słowie, w każdej czułości. Moi dziadkowie nigdy się nie kłócili i nie krzyczeli na siebie. Czasem się spierali w spokojny sposób przedstawiając swoje argumenty, częściej jednak zgodnie rozmawiali, słuchali razem radia, grali w szachy lub w karty. Miłość odczuwalna była wszędzie. Kiedy dziadek wracał z pracy w innym mieście, zjadał obiad i mówił do babci, żeby się położyła i odpoczęła. Ona nie pracowała zawodowo, ale gotowała, sprzątała i zajmowała się dziećmi – to w oczach mojego dziadka był wielki wysiłek. Troszczył się, by to ona odpoczęła, a nie on po całym dniu pracy w urzędzie. Często po obiedzie zmywał naczynia, a my z bratem je wycieraliśmy, kiedy babcia odpoczywała. Tylko prawdziwa miłość okazuje tyle troski. Nigdy później nie spotkałam mężczyzny, który po całym dniu pracy uważa, że jego niepracująca zawodowo żona ma prawo być bardziej zmęczona od niego.
Mam też parę przyjaciół, którzy są w związku dłużej niż ja z moim mężem. Kiedy ich odwiedzam, czuję wręcz miłość unoszącą się w powietrzu. To, w jaki sposób zwracają się do siebie, kiedy mówią proste, codzienne rzeczy, to prawdziwa poezja. Zwykła propozycja podania herbaty jest nasycona kochaniem i troską. Tę piękną energię czuje się między nimi. To prawdziwe głębokie uczucie. Jestem pełna zachwytu dla takich związków i takich ludzi. Nic zatem dziwnego, że właśnie o tym piszę. Nie umniejszam ludzi, którzy żyją samotnie, którym się nie udało, rozwiedli się czy owdowieli. Każdy ma swoją ścieżkę. Jednak dostrzegam moc miłości w długoletnich relacjach i wiem, że warto je zauważać i doceniać. To dla mnie najwyższe poziomy duchowości – takie dojrzałe kochanie, taka czułość po latach!
Ja również jestem w związku od czterdziestu lat. Włożyłam w ten związek mnóstwo pracy, zdrowia, energii, wysiłku i hektolitry wylanych łez – zanim ta relacja weszła na piękny i pełen miłości poziom. Wybrałam sobie trudnego partnera. Budowa ręczna piętnastokondygnacyjnego wieżowca cegła po cegle, to przy moim wysiłku pikuś. Umiem zatem docenić samą siebie i nawet nie czuję się dotknięta, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że miałam szczęście i dobre wzorce. Guzik prawda! Wielki kwadrat w horoskopie i ciężka karma nad którą ze współczuciem pochylali się astrologowie zaprzecza takim bzdurom. Ja wiem, że jestem prawdziwą heroiną i jestem dumna z tego, co udało mi się zbudować. Inni nie muszą tego widzieć ani wiedzieć, nie muszą się zachwycać moim sukcesem. To moje życie. Jednak ktoś to tego wysiłku nie docenia, nie rozumie, czym jest dbałość o związek i jest zwyczajnie niedojrzały duchowo.
Ale moja heroiczna praca też daje mi prawo, by powiedzieć, że każdy może, jeśli tylko chce – oczywiście jeśli taka jest jego droga duszy. Jesteśmy różni. Nie każdy musi być w związku, tak jak nie każdy musi mieć dzieci czy zdrowe nogi. Nie ma jednego drogowskazu czy nakazu, jak żyć, bo programów jest tyle, ile ludzi. Osoba samotna nie jest gorsza od tej, która ma stałego partnera – to jasne. Ale nie jest też w niczym lepsza. Ma zwyczajnie inny plan duszy. Dzielę się więc swoim doświadczeniem, ale doceniam przyjaciół, których ścieżki są odmienne, wiodą samotnie, bez stałego związku, bez jakiegokolwiek związku. Moja świadomość różnorodności powoduje, że nie oburzają mnie odmienne wybory.
Natomiast stale dziwię się, że ktoś kto rozmawia o rozwoju duchowym, nie rozumie, jak wielkim wysiłkiem jest pielęgnowanie związku. Z własnej praktyki wiem, ile to trudu i nie rozumiem, że tego trudu inni nie chcą zauważyć i uszanować, zafiksowani na własnych stereotypach. A logicznie rzecz biorąc ktoś, kto takiego związku nie utrzymał, zwyczajnie nie ma prawa się wypowiadać. Bo nie ma potrzebnej do takiej dyskusji praktycznej wiedzy. To tak, jakbym chciała pouczać mechanika samochodowego w kwestii naprawy auta, chociaż w życiu nie słyszałam nawet z czego składa się silnik. O podwoziu nie wspominając. Dziecinne podskakiwanie na jednej nóżce i pokrzykiwanie, że tylko samotność zasługuje na uznanie jest dowodem duchowej niedojrzałości. Choćby dlatego, że – jak już wspomniałam – każdy wysiłek: bez związku, dla związku, dla samotności, dla wielu relacji jest równie ważny. Liczy się nasza miłość i umiejętność pokonywania bólu miłością, a nie to, z kim żyjemy lub nie żyjemy pod jednym dachem.
Nie uważam, że ludzie w stałych związkach są lepsi od innych. Nie uważam też, że samotni są lepsi czy gorsi. Nie oceniam i nie rozpatruję tematu w kategoriach porównywania kogokolwiek. Zwracam tylko uwagę na to, czego wielu ludzi widzieć nie chce – stały związek to najmocniejszy znany mi poligon rozwoju duchowego, w którym osiąga się mistrzostwo w miłości bezwarunkowej i wybaczaniu. To dwa filary sensu życia. Jesteśmy tu na Ziemi dla miłości do siebie i dla daru wybaczania. Samotnik może nauczyć się kochać siebie, ale wybaczania nie opanuje nigdy tak dobrze, jak ktoś w związku, kto stale staje przed takim wyzwaniem, a nie raptem dwa razy w życiu. To bezsprzeczne i nie podlega żadnej dyskusji. Nie ma przymusu uczenia się w stałej relacji. Można inną drogą. Ale warto być na tyle uczciwym, by uznać, co wnosi dobry związek do naszej duchowości. Stały partner intymny to najmocniejszy szlifierz i najlepszy nauczyciel rozwoju. Nikt nas tyle nie nauczy, ile osoba, którą dopuszczamy do naszych najbardziej osobistych zasobów. I nie są to łatwe lekcje.
Czasem czytam wyżalanie się o tym, ile bólu znosi ktoś, kto został zdradzony, porzucony, zostawiony i jest teraz sam. Im mniejsza dojrzałość duchowa, tym bardziej zaawansowany bełkot literacki na temat cierpienia. A prawda jest taka – mówię to z własnego doświadczenia – że rozstanie z ukochanym jest wobec trudności w związku, jak stłuczenie kolanka wobec agonii na raka. Kiedy kochamy jesteśmy jednym. Każdy ból mojego męża to mój ból. Każde cierpienie zaliczam podwójnie – swoje i jego. Gdyby nie miłość, która raz za razem wskrzesza mnie z martwych, nie przeżyłabym nawet dziesięciu lat związku.
Miłość to więź energetyczna, którą trudno sobie wyobrazić ludziom opartym na oczekiwaniach wobec innych. Wiele związków tak wygląda: co on mi da? czy mi będzie dobrze z nim? Czy mi się opłaca? W dobrym pełnym miłości związku nie ma pytań, jest tylko kochanie, wspólne przeżywanie i prawdziwa Jedność w Dwóch Ciałach. Życie nie polega jednak na spijaniu sobie z dzióbków, tylko właśnie na tym, że bierzemy na siebie każde cierpienie partnera i każde karmiczne przepracowanie. W prawdziwym związku nie ma: to twoje, a to moje. Wszystko jest nasze. Każda choroba, każdy ból, każdy cios od karmicznych wrogów.
Jestem świadoma, że piszę z wyższych poziomów świadomości i moje artykuły nie są zrozumiałe dla wszystkich. Są jak błyski Światła dla tych, którzy są gotowi, by przyjąć impuls do duchowego wzrostu. Dla większości to tylko niewygodne prawdy, do których dorosną dopiero za jakiś czas. Bo bardziej komfortowo niż zmagać się karmą partnera jest wyrzucić z domu kogoś, kto nam nie służy na dwóch łapkach i nie nosi na rękach. Fajniej pisać nadmuchane teksty o asertywności i wrażliwości, by popisywać się przed równie niedojrzałymi ludźmi. A w praktyce zamiast tracić czas na ciężką pracę nad sobą i związkiem, można mieć przestrzeń na kursy „otwierania trzeciego oka” czy „jasnowidzenia”. Jasnowidz to ktoś, kogo każdy podziwia. A kto podziwia „starą żonę”? Przecież to żadna sztuka być żoną czy mężem. Kto by się tym zajmował?
Na koniec jeszcze dwie ważne informacje dla tych, którzy są gotowi na to wszystko, co staram się przekazać. Po pierwsze nie każdy wieloletni związek jest dobry w sensie duchowym. Ludzie czasem są ze sobą dla świętego spokoju, z przyzwyczajenia albo dlatego, że nie chcą złamać kościelnej przysięgi, by nie zgrzeszyć. Nie ma tam miłości ani wybaczenia. Są sobie obcy. Nie ma tam duchowych lekcji kochania, chociaż są inne lekcje, np. spokoju i tolerancji wobec siebie.
I druga ważna rzecz: nie ma idealnych partnerów ani idealnych związków. Każdy związek oparty na miłości to ciężka praca. Partner może być dobry i pełen czułości wobec nas, ale niesie swoje cierpienia, zapisy i karmiczne wzorce. Poprzez miłość wchodzimy z nim w jedno pole energetyczne i przerabiamy wspólnie każdy jego ból. A on przerabia nasze zapisy. To działa w obie strony. Ale jest trudne. Świadome włączenie się w takie przepracowanie to skok kwantowy w duchowym wzrastaniu. Ale nie każdy ma siłę, by to udźwignąć. Łatwiej pisać peany na temat samotności.