Często piszecie do mnie z pytaniem o szczęśliwy związek. Jak to zrobić, by trwał tyle lat, jak u mnie? Jak być szczęśliwym we dwoje? Jak cieszyć się drugą osobą, jej obecnością, bliskością , a nawet intymnością. Piszecie, że to wcale nie jest takie proste. Chcę zatem wyraźnie powiedzieć, że macie rację – proste to nigdy nie było. To właśnie ta ciężka praca i ten wysiłek, o którym tyle opowiadam, kiedy gloryfikuję długoletnie relacje.
Warto sobie uświadomić, że każdy związek przechodzi przez różne fazy. Pierwszy podział to ten na stan zakochania i stan dojrzałej miłości. Kiedy jesteśmy zakochani wszystko jest proste. Partner jest cudny, pachnący, słodki jak ciasteczko i każda chwila z nim nas upaja. Nie jest wtedy trudno być razem, bo oboje staramy się być blisko siebie i cieszymy się intymnością, wspólnym spędzaniem czasu, wzajemnym poznawaniem siebie i dogadzaniem sobie nawzajem.
Potem pojawia się drugi etap – według naukowych szacunków to około 4 lat, ale zapewne to ogólnik i w każdym przypadku może trwać krócej lub dłużej. Wychodzimy ze stanu zakochania i wchodzimy w etap przyzwyczajania. Partner już nas nie zachwyca. Czasem nawet wolimy, jak wraca później i mamy więcej czasu dla siebie. Pojawia się rozdrażnienie. Przeszkadzają nam rozmaite nawyki drugiej osoby. Przeszkadzają rzucone niedbale skarpetki, brudna patelnia na kuchni, puste opakowanie po serku w lodówce. Zaczynamy kłócić się o drobiazgi, bo z tych drobiazgów składa się życie, a my nie chcemy tych skarpetek, patelni, pustych folii po jedzeniu w lodówce.
W różnych związkach jest różnie. W każdym inaczej. Jedni kłócą się w dzień, ale godzą w nocy, bo pielęgnują seksualną bliskość i w ten sposób małżeństwo sobie całkiem dobrze radzi. Powstaje specyficzna równowaga pomiędzy tym, co nas wkurza, a tym, co nas cieszy. Inni gryzą się w język i powtarzają pod nosem, że nikt nie jest idealny. Odnajdują pozytywny punkt widzenia na to, że związek przestał być cudny, a stał się nudny lub trudny. Jeszcze inni chcą być wierni przysiędze złożonej przed ołtarzem, więc spuszczają głowę i przyjmują to, co jest, nie oczekując niczego więcej.
Ale są i tacy, którzy nie chcą trudności i uciekają od partnera, szukając miodu gdzieś indziej. Wchodzą w kolejny związek, nie wiedząc, że on też za jakiś czas spowszednieje. Żadne zakochanie nie trwa przecież wiecznie, można więc skakać od partnera do partnera i nigdy nie być w naprawdę stałym związku. Znam takich ludzi. Można też zakończyć związek na tym etapie, wychowywać dzieci i pozostać w sferze osobistej samotnym do końca życia. Też znam takie osoby. Każdy wybiera po swojemu i niektórzy świadomie chcą pozostać sami, bo tak im po prostu lepiej.
Warto jednak wiedzieć, że można być w szczęśliwym związku, jeśli wejdziemy w permanentny stan zakochania. To naprawdę możliwe, ale wymaga pewnego wysiłku. Kiedy partner zaczyna nas drażnić zwykłymi rzeczami – chrząkaniem, tupaniem, zostawianiem naczyń, paleniem, chodzeniem po domu w samych majtkach – to znak, że wypaliło się zakochanie. To, co warto wtedy zrobić, to każdego dnia przypominać sobie dlaczego się zakochaliśmy. To pierwsza rzecz – takie dobre wspomnienia, od których lekko drży serce.
Druga rzecz to świadoma praca nad związkiem. Wspólne wyjścia, wspólne działanie, wspólne wyjazdy, wspólne przygotowywanie posiłków lub inne rzeczy, które kiedyś nas cieszyły. Miłość należy pielęgnować i podsycać. Wymyślać takie rzeczy, które cofają nas w czasie do stanu zakochania. Do tej fazy związku, która była jak z bajki, kiedy spijaliśmy sobie z dzióbków. Jest trudniej, bo zwykle są już dzieci, czujemy się zmęczeni, mamy mniej czasu. Ale ten wysiłek jest wart każdej ceny. Tak buduje się szczęśliwe małżeństwo.
Pewne rzeczy kojarzą się z przyjemnością i dobrem. Zakotwiczamy to w podświadomości swojej i partnera i potem dążymy do tego dobra. Zatem pielęgnowanie związku to nie tylko puste i piękne słowa. To działa. Jakiś czas temu mój mąż wkurzył mnie czymś, co zrobił. Nawarczałam na niego, a on jak tylko mnie przeprosił, od razu zaproponował wspólny wyjazd w góry w najbliższy weekend. Zaskoczył mnie tym, ale też zrozumiałam od razu, że wspólny wyjazd to jego sposób na bliskość. Na wyjazdach mamy czas dla siebie od rana do wieczora i zawsze bardzo celebrujemy miłość. Każdy nasz wyjazd jest jak miodowy miesiąc. Kiedy się pokłóciliśmy, mój mąż od razu szukał sposobu na uzdrowienie naszej relacji. Spakowaliśmy się błyskawicznie, a wyjazd był naprawdę udany i szybko zapomnieliśmy o kłótni. Warto mieć takie asy w rękawie, jak wspólna wycieczka.
Trzecia rzecz to miłosna komunikacja. Zauważyłam, że ludzie w małżeństwie nieświadomie włączają tryb zadaniowy i na pewnym etapie zwracają się do małżonka głównie: „zrób to”. Jeśli dodamy do tego ciągłe krytykowanie szwagra czy teściowej albo negatywne plotkowanie o wspólnych znajomych to tworzymy komunikację zabójczą dla związku. Zatem ważną rzeczą jest dbanie o to, by każdego dnia mówić do siebie z miłością. Jeśli nie da się na okrągło, to chociaż wieczorem znajdźmy dziesięć minut, by przytulić się do ukochanej osoby i powiedzieć: „kocham cię, cieszę się, że jesteś”.
Czwarta rzecz to wspólne rytuały, które wzmacniają więź. Pisałam o tym wiele razy. Na przykład codzienne całowanie się w usta zbliża ludzi. To taki bardzo intymny gest, który zakotwicza poczucie bliskości, miłości i przynależności. Gdyby naukowcy robili na ten temat badania, na pewno napisaliby, że pary, które każdego dnia całują się w usta, nigdy się nie rozchodzą. Mamy z mężem powyżej sześćdziesiątki, a każdego dnia pilnuję, by dać sobie odrobinę czułości. Kiedy ja zapominam, on to robi. Bo to rytuał. Mój mąż nie wyjdzie do pracy, jeśli mnie nie pocałuje. Ale to może być też wspólne picie herbaty wieczorem – co kto lubi.
Miłość wszystko uzdrawia. Dodałabym zatem piąty warunek – by zawsze pamiętać o kochaniu. Kiedy się pokłócimy, kiedy coś się zadzieje nie tak, warto – kiedy tylko emocje opadną – pomyśleć o tym, że kochamy tego człowieka, który jest obok. Warto poczuć w sercu tę miłość, pozwolić jej ogrzać serce. Naprawdę uwierzcie mi – lepiej kochać niż mieć rację i stawiać na swoim albo udowadniać drugiej osobie, że jest idiotą. Idiotów też da się kochać i ta miłość cieszy tak, jak każda inna. Bo miłość jest szczęściem samym w sobie.
Pamiętajmy zatem, by także siebie wypełniać miłością. Kto kocha siebie, jest kochany. Kto szanuje siebie, jest szanowany. Kto ceni siebie, jest doceniany. Kto jest lojalny wobec siebie, nie bywa zdradzany. Uniwersalny sposób na szczęśliwy związek, to kochanie siebie. Tego punktu nie może tu zabraknąć. Schodzimy na Ziemię po naukę kochania samych siebie i każdy partner nas tego przecież uczy, najlepiej jak tylko potrafi. Nawet ten najtrudniejszy, a może szczególnie taki właśnie.
Drugi podział jakości uczuć zazębia się trochę z pierwszym. Związki dzielą się na wiele powtarzających się cykli energetycznych. Przechodzą więc co jakiś czas fazę kryzysu. Nie omija to nikogo. Warto mieć świadomość, że każda faza mija. Jest tylko sprawdzianem naszych umiejętności przetrwania. Naszego poziomu kochania siebie. Naszej wytrwałości i wiary w siebie. Naszego rozumienia życia oraz zdolności do rozwiązywania problemów. To my decydujemy za każdy razem, czy wybieramy gniew czy miłość, dumę czy wybaczenie.
A na koniec dla porządku dodam, że piszę tutaj o zwyczajnych ludziach i zwyczajnych związkach. Pomijam patologiczne przypadki – nie każdy umie być w relacji i czasem rozstanie bywa najlepszym wyjściem.