Jest takie ciekawe ćwiczenie psychologiczne, które polega na tym, że wyobrażamy sobie, że został nam miesiąc życia. Wybieramy wówczas swoje priorytety i ustalamy, jak chcielibyśmy go wykorzystać. W kolejnym kroku przyjmujemy, że mamy do dyspozycji tylko tydzień, a w następnym, że zostało nam 24 godziny. Znakomite jest w tym odkrywanie tego, co dla nas naprawdę ważne. Czasem warto siebie zapytać: gdyby to były ostatnie chwile, co rzuciłabym za siebie, a na czym się skupiła? To nadaje naszemu życiu prawdziwą treść.
Podobnie możemy działać w obrębie naszego związku, zadając sobie pytanie, co jest rzeczywiście ważne? Jak chcemy spędzić czas? O czym pomyśleć? Zazwyczaj „płyniemy z prądem”, na zasadzie: jest jak jest, może jutro coś ciekawego zrobimy razem. Tymczasem wyobrażenie sobie, że wcale nie mamy przed sobą całego życia, popycha nas w stronę wybierania ze wspólnego bycia ze sobą tego, co najbardziej wartościowe. To pozwali w relacji odnaleźć najcenniejsze elementy.
Zdarza się, że ogniskujemy uwagę nie na tym, co trzeba. Żyjemy sprawami, a nie uczuciami. Kochająca skądinąd żona opowiada mężowi o cieknącym kranie, o tym, że syn dostał znowu dwójkę w szkole, a córka złapała katar, natomiast nie mówi, że jest dla niej ważny i że go kocha. Gdzieś z tyłu głowy ma myśl, że może wieczorem znajdą czas na bliskość, wówczas pewnie wyzna swoje uczucia. A wieczorem wszyscy idą później spać, bo dziecko dostało gorączkę i zmęczeni zasypiają, zanim usłyszą od siebie to, co najważniejsze. W codziennym kołowrotku spraw były rozmowy o kranie, zakupach, podwyżce ceny za prąd i dwójce w szkole, ale nie było ani słowa o miłości. Gdyby następnego ranka obudzili się po drugiej stronie życia, stanęliby tam z pustymi rękami. Ani cieknąca wylewka, ani ocena w szkole, ani katar nie mają żadnego znaczenia. Liczy się tylko miłość.
Często odkładamy na później to, co piękne i dobre. Żyjemy nawykowo i nieco mechanicznie. Wracamy z pracy zmęczeni, obdarzamy się przelotnym całusem i rzucamy w wir codziennych obowiązków. Gdzieś tam pojawia się myśl: „właściwie to dawno się nie przytulaliśmy, nie oglądaliśmy razem filmu, nie byliśmy w kinie…” I szybko uciekamy od tej myśli, bo nie ma czasu – coś trzeba by wymyślić, zrobić, wykonać jakiś ruch. Poddajemy się zmęczeniu i myślimy: „następnym razem, dzisiaj muszę odpocząć„. A życie ucieka. I nagle okazuje się, że nie ma już „następnego razu”, bo partner odszedł, wyjechał, zniknął.
Czasem jest to proces rozciągnięty w czasie, który można nazwać powolnym umieraniem związku. Z dnia na dzień coraz rzadziej pojawia się myśl, że „trzeba by coś…”, że czegoś nam brakuje, że pomiędzy ciszą a nami dwojgiem pojawia się emocjonalna pustka. Całe lata uciekają jak chwile na codziennym dreptaniu wokół tych samych spraw. Dzieci wyrastają, odchodzą z domu i wreszcie jesteśmy sami i dla siebie. Wreszcie mamy czas. Wówczas odkrywamy, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia. A i na przytulanie brak ochoty. Obok nas na nowej lub starej kanapie siedzi obcy człowiek, który formalnie jest ojcem naszych pociech. Lub niemłoda kobieta, której nie ma się ochoty dotykać. Chowamy się za książką lub gazetą, tęskniąc za czymś, co sami zgubiliśmy przez nieuwagę.
Życie tak, jakby każdy dzień był ostatnim, jest ciekawą metodą pielęgnowania relacji. Odkryłam to wcale nie na zajęciach z psychologii, lecz w swoim własnym doświadczeniu. Wiele lat temu mój związek przechodził kryzys. Rozstaliśmy się z mężem pod wpływem silnych emocji i przez kilka tygodni mieszkaliśmy osobno. Już po kilkunastu dniach odkryliśmy, że nie umiemy żyć bez siebie i przez pewien czas spotykaliśmy się, ustalając, jak poukładać nasze wspólne pożycie, aby tym razem było zgodne i szczęśliwe, a po dwóch miesiącach wynajęliśmy nowe mieszkanie, by rozpocząć całkiem inny i wyjątkowo piękny rozdział naszego związku. Warto zauważyć, że takie rozpoczynanie na nowo, w nowym miejscu, z nowymi wspólnie ustalonymi zasadami przynosi zaskakująco dobre efekty. Czasem wystarczy odciąć destrukcyjne osoby, które źle wpływają na nasze uczucia. U nas to zdało egzamin rewelacyjnie.
Ponieważ do samego rozstania doszło dosyć nieoczekiwanie, często później zastanawiałam się, jakie były nasze ostatnie – przed tą krótką separacją – chwile razem. Czy mówiliśmy sobie o miłości, czy tylko obrzucaliśmy pretensjami? Czy kochaliśmy się namiętnie, czy byle jak? Zostało mi to po dziś dzień – w tym pozytywnym znaczeniu. Spontanicznie tworzę nasze wspólne bycie tak, jakby kiedykolwiek mogło się nieoczekiwanie skończyć. Nie ma w tym obaw czy czarnowidztwa. Moj związek jest jedną z najpewniejszych rzeczy w moim życiu. To raczej sposób postrzegania świata, a także forma świadomego tworzenia rzeczywistości taką, jaką chciałabym ją widzieć.
Kiedy mój mąż wychodzi do pracy, żegnam się z nim tak, jakby wyjeżdżał na stałe i tak, jak chciałabym być przez niego zapamiętana. Każdą chwilę wykorzystuję na – jak to nazywam – „celebrowanie uczuć”, czyli bliskość, pieszczoty, spędzanie czasu ze sobą. Nigdy nie odkładam na później możliwości przytulenia się do męża i powiedzenia mu, jak bardzo go kocham. Mój mężczyzna bardzo szybko się tego nauczył i jeśli ja zamyślona nad nowym projektem przejdę koło niego obojętnie, wówczas on łapie mnie za rękę i wciąga w objęcia. Jak pisałam kiedyś, mężczyźni lubią być przytulani i lubią wszystkie czułe gesty i słowa. Ale to my, pełne łagodnej kobiecości uczymy ich tego.
Kiedyś robiłam to podświadomie, teraz zauważam, że celowo skupiam się na bezwarunkowej miłości, a nie pretensjach czy niespełnionych oczekiwaniach. Jeśli zwracam mu na coś uwagę, jeśli skrytykuję, to chwilę później żartujemy oboje, żeby rozmowa nie zakończyła się w gniewie czy żalu. Kiedy się kochamy, to również jest w tym całe moje serce – jakbyśmy kochali się ostatni raz. Nie szczędzimy sobie czułości, nie spieszymy się. I odkryłam, że tak jest najlepiej. Żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim i najważniejszym.