Żyjemy w ciekawych czasach. Z jednej strony są one łatwiejsze, bardziej postępowe, dające tysiące nieznanych wcześniej możliwości. Z drugiej jednak – technologia zastępuje bliskość i zmieniają się sposoby wyrażania uczuć. Dzisiaj zamiast pachnącego różami listu miłosnego i pięknych wierszy, wysyłamy lakoniczne smsy. Zamiast ciepłego ogniska domowego i wielopokoleniowej rodziny, mamy coraz więcej rodzin patchworkowych i samotnych matek. Zamiast małżeństw – coraz więcej wolnych związków. To znak czasu. Ale czy naprawdę?
Zmiana zapatrywań pozwala ludziom żyć ze sobą bez ślubu. Nie umniejsza to moim zdaniem znaczenia związku. Traktuję takie pary tak samo jak małżeństwa i wiem, że przeżywają te same radości i te same problemy, co osoby z obrączką na palcu. Miłość jest niezależna od tego, czy jest zalegalizowana, ponieważ odnajdujemy ją w naszych sercach, a nie na papierze. Moje doświadczenie wskazuje też zaskakującą ciekawostkę – wolne związki bywają bardzo trwałe.
Jest to też interesujące rozwiązanie dla osób, które mają za sobą trudne uczuciowe doświadczenia. Jeśli przeżyliśmy bolesne rozczarowanie w małżeństwie, możemy odczuwać opór przed ponownym wiązaniem się z nowym partnerem. Wolimy ostrożnie „potestować” życie razem i mieć świadomość, że w każdej chwili możemy pożegnać się i odejść.
To poczucie zachowania wolności jest jednak mocno przesadzone. Rozwód nie jest wcale skomplikowany, o ile oczywiście oboje podejmujemy taką samą decyzję. Rozstanie po ślubie jest niemal równie łatwe (lub równie trudne), jak bez ślubu. To, co nas najmocniej trzyma przy sobie, to przede wszystkim dzieci, wspólne mieszkanie i kredyty. To akurat jest niezależne od założonej obrączki. A odkąd mamy możliwość wzięcia pożyczki niezależnie od aktu małżeństwa, to właśnie kredyt wiąże nas mocniej niż jakiekolwiek uczucia. A z całą pewnością silniej, niż podpisany w USC akt, który można rozwiązać na jednej sądowej sprawie.
A jeśli o finansowej stronie związku mowa, to warto zwrócić uwagę, że w naszym kraju często przyczyną życia na kocią łapę są właśnie warunki ekonomiczne. Tak się składa, że samotna matka, czyli kobieta niezamężna, ma przywileje, które nie przysługują mężatkom. Niejednokrotnie owa samotna matka ma u boku zamożnego ojca swojego dziecka, który ją z uczuciem wspiera, także materialnie. Prosta kalkulacja popycha ich oboje do decyzji, by nie tworzyć formalnie związku, ponieważ im się to najzwyczajniej nie opłaca. Nie jest to oczywiście normą, a jedynie dość często spotykanym aspektem rzeczywistości, który także ma wpływ na to, że ludzie nie biorą ze sobą ślubu, choć w istocie tworzą rodzinę.
Tyle o plusach życia na kocią łapę. Są jednak w tym także minusy. I z całą pewnością nie biorę pod uwagę ludzkiej krytyki, opartej na przestarzałych wzorcach. Nasz związek to nasza sprawa, a nie sąsiadki, która po powrocie z kościoła mamrocze pod naszymi drzwiami, że żyjemy w grzechu. Każdy z nas żyje tu na Ziemi dla siebie i dla własnego szczęścia oraz rozwoju. Dopóki nikogo nie krzywdzimy, mamy prawo do własnych wyborów. A ludzie stają się coraz bardziej liberalni i przestają negatywnie oceniać nasze decyzje.
Z pewnością, żyjąc bez ślubu, natykamy się na wiele przeszkód w urzędach. W chwili, kiedy piszę te słowa, w naszym kraju nadal nie ma ustawy, która wspierałaby ludzi żyjących w wolnych związkach. A wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jako kraj będziemy mocno cofać się w rozwoju i tracić swoją wolność i swoje prawa jedno po drugim. Przyznaję, że cały mój optymizm bierze w łeb, kiedy widzę, jakiego rodzaju ludzie rządzą dziś Polską… Być może niebawem wolne związki przestaną istnieć i cały ten artykuł nie będzie miał zupełnie znaczenia.
Tymczasem chciałabym jeszcze podkreślić zupełnie inny aspekt życia bez ślubu. Brak wiążącego nas sakramentu (czy aktu prawnego), daje nie tylko poczucie wolności i świadomość, że w dowolnym momencie możemy spakować walizkę i wyjść. To działa też w drugą stronę. Dwoje ludzi, którzy mają dzieci, którzy zainwestowali w siebie sporo czasu, energii, uczucia, staje wobec faktu, że… nic ich formalnie nie łączy. W chwili gniewu i kłótni mogą sobie złośliwie wykrzyczeć: „nie jesteś moją żoną, nie będziesz mi mówić, co mam robić”. Aczkolwiek tego typu zachowania faktycznie zdarzają się rzadko.
Na zewnątrz – ludzie żyjący w wolnym związku bardzo dbają o szacunek i budowanie wszystkich form, które dają im namiastkę małżeństwa. Chcą czuć się tak, jakby ten ślub razem mieli. Wkładają zatem więcej starania w więzi, które łączą ich z partnerem. Inaczej niż w małżeństwie, gdzie często pojawia się brak troski o partnera, jakby fakt założenia obrączki dawał gwarancję, że oto mąż raz zdobyty jest mój na zawsze i już się starać nie muszę. Obserwuję w wolnych związkach więcej szacunku i zabiegania o trwałość relacji.
To wszystko brzmi oczywiście bardzo ładnie i biorąc te fakty pod uwagę, można by powiedzieć, że życie na kocią łapę jest lepsze i lepiej rokuje dla rodziny. Jednak warto sobie uświadomić, że owa większa troska wynika z lęku przed porzuceniem. Chociaż – jak pisałam wyżej – także ślubny partner może z łatwością wystąpić o rozwód, jednak akt małżeństwa daje psychicznie poczucie bezpieczeństwa. Kiedy tego aktu nie ma, można się czuć tak, jakby przez całe wspólne życie stało się na krawędzi wulkanu. Wystarczy silniejszy podmuch – i lecimy w głąb krateru.
Obserwuję, że niemal wszystkie panie, które niegdyś świadomie podjęły decyzję o wolnym związku, po kilku latach i urodzeniu dzieci, bardzo pragną ślubu. I nie chodzi im wcale o białą suknię. Chcą potwierdzenia prawdziwej miłości. Czują się tak, jakby coś je mimo wszystko ominęło. Jakby były uboższe o coś niesłychanie ważnego. Jednak nade wszystko, chcą się poczuć bezpiecznie. Małżeństwo jest taką specyficzną pieczęcią, którą potwierdza się nie tylko najgłębsze uczucie, ale także zaufanie i bliskość. Kobieta zadaje sobie w myślach pytanie: „kim jestem dla ciebie? Tylko matką twoich dzieci?” i od razu widzi opcję: „chcę być kimś więcej – chcę być żoną”.
Dla mężczyzny żona to ktoś szczególny. To ta jedyna i wybrana. Ta „najlepsza” ze wszystkich. Nawet ci panowie, którzy pozwalają sobie na niewierność, żonę zawsze stawiają wyżej niż wszystkie kochanki. To także pewien atawistyczny niemal wzorzec. Odkąd istnieje najstarszy zawód świata, niektórzy mężowie korzystają z usług pań lekkich obyczajów. W czasach nieco bardziej wiktoriańskich bywało nawet, że robili to dlatego, by nie obrazić żony wyuzdanymi marzeniami seksualnymi. Żona bowiem była zbyt cenna i zbyt godna szacunku, by poniżać ją wyrafinowanymi praktykami intymnymi. Była to przecież dla mężczyzny: „matka jego dzieci”.
Dzisiaj czasy się zmieniły, ale nadal żona jest kimś wyjątkowym i nadal oczywiście bywa często „matką”. A ponieważ i obyczajowość jest inna, a kobiety otwarte na przygodę, to za seks pozamałżeński wcale płacić nie trzeba. Wielu oszczędnych panów szuka sobie kochanek, zamiast korzystać z usług agencji towarzyskiej. Tak jest po prostu taniej – czasem wystarczą kwiaty i czekoladki. A też układ inny, bo wiadomo, że kochanka obdarza uczuciem i jest się tym jedynym. Tego akurat nie zapewni żadna profesjonalistka.
My kobiety wiemy o tym… Nawet wtedy, kiedy oburzamy się na zdradę lub same przyprawiamy rogi. Wiemy, że bycie żoną, stawia nas na piedestale niedostępnym dla singielek. Wiedzą też o tym kochanki, którym nie wystarczają żadne zapewnienia miłości i nawet najdroższe prezenty. Każda kochanka prędzej lub później chce usunąć z życia mężczyzny jego żonę i sama stać się tą żoną. Bywa, że nie przebierają w środkach. Gdyby to kochanki były w jakikolwiek sposób uprzywilejowane, nie chciałyby za żadne skarby zmieniać swojego statusu. Po co gotować obiadki i prać kalesony, skoro można mieć wybranego pana wyłącznie dla przyjemności, uprawiać z nim radośnie seks, nie martwiąc się, czy ma wyprasowane koszule? Przecież to taki komfort! Dlaczego żadna kobieta nie chce być w takiej wygodnej sytuacji, lecz za wszelka cenę dąży do prania tych kalesonów i obierania ziemniaków… Cóż za paradoks! I odpowiedź oczywista: bo te metaforyczne kalesony, gary i stosy prasowanych koszul są warte po stokroć piedestału, na który wznosi się kobieta stając się żoną…
Na koniec chcę koniecznie zaznaczyć, że nie dotyczy to rzecz jasna wszystkich kobiet. Znam szczęśliwe singielki, które nie wchodzą w trwałe związki, bo po prostu nie chcą. Nie dla każdej z nas życie w stadle jest celem istnienia. Czasem mamy inne priorytety. Jednak przyznaję też z doświadczenia, że to rzadkość, a większość kobiet pragnie związku pełnego miłości. Te młodsze potrafią z wyprzedzeniem 2-3 lat planować weselicho na 200 osób. Zupełnie tego nie rozumiem: po co wydawać pieniądze na celebrowanie czegoś, co dotyczy mnie i mojego mężczyzny, a nie ciotek i pociotków, których się na tę imprezę zaprasza? Jak sądzę jest to kolejna okazja, aby uświęcić sukces pt. “zdobyłam faceta! jestem żoną“. Jakoś nie widzę w tej sytuacji innego powodu do świętowania. Prawdziwym uczczeniem związku mogłaby być noc poślubna lub nawet miodowy miesiąc – oto celebracja bliskości. Ale pokazywanie przed całą rodziną, a nierzadko całą wsią – “oto założyliśmy nowa komórkę socjalną…” czy to wymaga imprezy na 200 osób? Chyba tylko wtedy, kiedy jest traktowane jako spektakularny sukces. No właśnie. Może więc bycie singlem jest w tym kontekście i w takiej kulturze przegraną?
Dziwi mnie także, po co czekać tyle czasu na wolną salę w restauracji, wolny kościół czy dom weselny. Jeśli kocham i podejmuję decyzję o ślubie, to chciałabym zamieszkać z ukochanym jak najszybciej i cieszyć się tym wspólnym byciem. A jeśli i tak już z nim mieszkam, to po co wesele? Naprawdę wolałabym wydać pieniądze na podróż poślubną i zwiedzić świat lub kupić sobie piękne meble.
Nie krytykuję w tym miejscu niezrozumiałych dla mnie i pozbawionych sensu polskich tradycji, a jedynie podkreślam, jak ważne jest dla kobiety, by zostać żoną. Gdyby ważne nie było, po cóż byłaby celebracja na 200 osób? Potwierdzają tę wagę rosnące na wsiach jak grzyby po deszczu domy weselne, które świetnie prosperują dzięki powszechnemu parciu do ślubu. Nie zmniejsza się ono wcale, pomimo licznych w naszym kraju rozwodów. Jest też wyraźnym wskaźnikiem, że wbrew liberalizacji obyczajów, wolny związek wcale nie jest tak częstym zjawiskiem, jak by się mogło wydawać.
Konkludując, nie oceniam i nie określam, co jest korzystne, a co nie, bo moim zdaniem każdy status ma swoje za i przeciw. W każdym układzie – zarówno z obrączką, jak i bez – możemy odnaleźć swoje miejsce i sens budowania relacji. Nie można też jednoznacznie określić, który układ jest bardziej trwały, ponieważ statystycznie dysponujemy jedynie danymi o związkach zawartych formalnie. Są to po prostu różne formy bycia razem.