Czytając jedną z książek na temat uzdrawiania wzorców, zauważyłam z radością, że wiele tematów, które były dla mnie problemem kilka lat temu, pomyślnie przepracowałam. Moje życie zmienia się na lepsze i z przyjemnością dostrzegam kolejne cudowne efekty naprawionych kodów. Z jednej strony cieszę się, że metody z którymi pracuję są wartościowe i skuteczne. To daje mi satysfakcję i poczucie, że jestem na właściwej drodze. Z drugiej tak po ludzku doceniam fakt, że moje życie dzień po dniu staje się coraz piękniejsze.
Jeszcze nie tak dawno myślałam, że tego typu rozwój to zupełnie naturalny proces, który jest dany wszystkim. To wydaje się tak oczywiste, jak fakt zbierania warzyw, które zasialiśmy i przez kilka tygodni pielęgnujemy w ogródku. Tymczasem obserwuję wiele zachowań i wypowiedzi, które zdają się wyraźnie temu przeczyć. To tak, jakby na grządce rosły same chwasty i zamiast pysznych owoców naszej pracy zbieramy jedynie perz.
Widać to wyraźnie na Fb, gdzie ci sami ludzie od lat niezmiennie wklejają sztuczne afirmacje o kochaniu samych siebie, akceptacji, otwieraniu na wewnętrzne piękno. Czasem aż w oczy kłuje sprzeczność pomiędzy obrazkiem a stanem faktycznym. Podkreślę, że czym innym jest cytat z mądrej książki, a czym innym ciągłe powtarzanie: „kocham siebie”, przy jednoczesnej starannej pielęgnacji kompleksów widocznych gołym okiem. Nie mam tu na myśli nikogo konkretnego, proszę nie brać personalnie do siebie tego tekstu. Zauważyłam tylko pewne zjawisko, nad którym warto się zastanowić. Z założenia, jeśli ktoś „pracuje nad sobą” powinien podlegać pozytywnym zmianom, które są celem owej pracy. Jeśli nie ma postępu, to moim zdaniem jest w tym wszystkim jakiś błąd.
W moim odczuciu są trzy przyczyny braku efektów rozwoju wewnętrznego. Pierwsza jest najbardziej naturalna – czasem nie radzimy sobie z tym, co jest naszym problemem. Spraw do uzdrowienia może być tak wiele, że trudno nam wszystko ogarnąć. Pomimo że dużo czytamy i posiadamy wiedzę teoretyczną, nie umiemy w praktyce poukładać sobie określonych działań. Boimy się. Wątpimy. Wycofujemy. W końcu stoimy w miejscu, drepcząc niecierpliwie. Znam takie osoby, niektóre z nich otwarcie mówią mi, że potrzebują pomocy, bo od lat nie umieją ruszyć ze swoimi sprawami. Trudno tu kogokolwiek winić. Tak po prostu się zdarza. Takie osoby potrzebują przewodnika i nauczyciela, który nie tylko ułoży im harmonogram pracy, ale też będzie systematycznie rozliczał z wykonanych zadań.
Drugi powód może być związany mocno z karmą. Ale nie musi. Jest nim zejście z właściwej ścieżki i podążanie za fałszywymi guru. Nie ma przypadków. Kiedy ktoś nie bacząc na zdrowy rozsądek, realizuje programy, które nijak się mają do tego, co nazywamy miłością, dobrocią i akceptacją, to energetyczne więzi z nauczycielem muszą być dla niego mocno uzależniające. Są to też ważne i trudne lekcje, zarówno dla uzależnionego adepta, jak i dla nas – obserwatorów. Wymaga to dużej dozy tolerancji.
Najciekawszym przykładem wydaje mi się pewna pani, która napisała do mnie bardzo długiego maila. Opisała ze szczegółami swój nader intensywny rozwój, wymieniła wiele szkoleń i warsztatów oraz osobistych ćwiczeń, w czasie których spociła się jak mysz i cierpiała męki piekielne. Chociaż moje doświadczenia są inne, przyjęłam odmienność jej doświadczeń i pewnie dostrzegłabym sens jej rozwoju, gdyby nie dominujące w całym mailu narzekanie. Kiedy wzrastamy duchowo, zmieniająca się świadomość nabiera dystansu do materialnej rzeczywistości. Cokolwiek wyrażamy na takim etapie – z całą pewnością nie jest to zrzędzenie. (Polecam jakąkolwiek książkę E. Tolle – bardzo jednoznacznie tłumaczy jakość zmian pojawiających się w procesie rozwoju).
Kolejne maile nie były inne. Przesycone marudzeniem, jęczeniem, krytykowaniem wszystkich i wszystkiego, tworzyły ogromny kontrast z dumnym stwierdzeniem, że ich autorka jest jedną z kilku najwyżej rozwiniętych osób w Polsce. Tak – kilku, nie kilkunastu, czy kilkudziesięciu. Razem z przyjacielem opracowała metodę skutecznego oceniania duchowego poziomu człowieka i łaskawie także mnie zaklasyfikowała niewiele punktów (może kolorów?) poniżej siebie. Nie okazałam wdzięczności i zapewne poleciałam w owej klasyfikacji na łeb w dół, kiedy spokojnie stwierdziłam, że całkiem inaczej postrzegam rozwój – zaczynając od takich elementarnych założeń, jak miłość do samego siebie i akceptacja innych ludzi z ich różnorodnymi zachowaniami. Pani mnie nie zrozumiała i poczuła się urażona. Nie ukrywam, że przez sekundę poddałam się poczuciu bezradności. Bo cóż można zrobić, kiedy mamy przed sobą „oświeconego mędrca”, który z pogardą patrzy na tak marną i słabo rozwinięta istotę jak my … Nie mamy nawet szansy, by chociaż pokazać inną optykę. A przecież wiemy, że ta inna optyka – nawet gdyby nie była słuszna, a przecież wiemy, że jest – przynosi nam radość, zadowolenie i uśmiech w miejsce zrzędzenia i krytykowania.
Dawno temu miałam kontakt z osobą, która oceniała ludzi, ustawiając je na symbolicznej skali rozwoju i głośno o tym informowała wszystkich dookoła. To było niewłaściwe. Chociaż po pewnym czasie ten człowiek przestał to rozgłaszać, została mi po tym doświadczeniu bardzo ważna lekcja: nie oceniaj, nie klasyfikuj – wszyscy jesteśmy Jednością, a każdy jest w najlepszym dla siebie miejscu i czasie. Mądrość ta została wystawiona na wielką próbę, kiedy odbywałam praktyki w obecności prawdziwie oświeconej osoby. Odkryłam wtedy, że na poziomie serca odbieram ludzi różnie, w zależności od tego, jaki poziom duchowy reprezentują. Gryzłam się w język, by nie popełnić tego samego błędu i nie powiedzieć komuś, co czuję w związku z nim. A zasada jest prosta – każdy z nas rozwija się w swoim tempie, w najwłaściwszy dla siebie sposób i każdy jest na odpowiednim dla siebie poziomie. Ponadto – w gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia. Czy uczeń piątej klasy jest lepszy od ucznia klasy drugiej? Nie jest. Po prostu urodził się wcześniej. Nasze dusze też są w różnym wieku. Najgorsze, co można zrobić, to porównywać się z innymi. Jesteśmy tak unikalni, że nie znajdziemy identycznego odpowiednika, do którego można nas przyrównać.
Na tym można by zakończyć rozważania o rozwoju, ale została jeszcze jedna, bodaj najciekawsza przyczyna braku efektów w pracy nad sobą. Jest nią „praca pozorna”. Mam wrażenie, że takich osób widzę najwięcej. Charakteryzuje je uczęszczanie na wszelkie możliwe kursy i szkolenia oraz częste zamieszczanie rozmaitych afirmacji. Co rusz na fejsbukowej ścianie pojawiają się nowe zdjęcia z warsztatów i świeżo upieczony adept/adeptka wtulony/wtulona w prowadzącego „mistrza”. I na tuleniu się kończy, ponieważ dalej nie ma już żadnej kontynuacji, jest tylko smutna, zakompleksiona osoba, powracająca w stare koleiny nawyków, zahamowań i negatywnych emocji, z którymi w żaden sposób sobie nie radzi.
Ktoś mógłby powiedzieć, że widać trafia na kiepskich przewodników i dlatego stoi w miejscu, ale znam tych nauczycieli ze zdjęć, wiem, ile sobą reprezentują. Myślę, że to taka osoba wcale nad sobą nie pracuje, chociaż dzieje się to nie do końca świadomie. Niektórzy myślą, że wystarczy zaliczyć warsztat i odebrać dyplom, aby stare wzorce same się uzdrowiły, tymczasem na szkoleniu zazwyczaj ledwo muśniemy określony problem. Potem trzeba pracować w domu cierpliwie i wytrwale tak długo, aż dokonamy uzdrowienia. Ocena „czy to już” jest prosta, ponieważ lustro Wszechświata natychmiast pokaże wyniki. Jeśli osoba z niską samooceną rzetelnie popracuje nad podniesieniem poczucia własnej wartości to z jej przestrzeni znikną krytykanci, złośliwcy i nieżyczliwi. Jeśli cierpiała w związku, to jej relacja nabierze innej jakości, a partner zacznie wodzić za nią kochającym wzrokiem. To tak działa. Jeśli „pracujemy”, a ludzie nadal nam dokuczają, a mąż wyśmiewa, to znaczy, że coś robimy nie tak, jak powinniśmy.
Albo wcale nic nie robimy, czekając, aż energia warsztatów sama za nas wszystko zrobi. To możliwa przyczyna, która bierze się z iluzji, że skoro tak dobrze się czujemy, to znaczy, że problemy zostały rozwiązane. Tymczasem w większości przypadków energia szkolenia utrzymuje się przez parę dni, tworząc złudzenie błogostanu, a następnie opada. Wracamy do naszej codzienności i trudnych spraw, skomplikowanych emocji i musimy się z nimi zmierzyć. Jednak zapominamy, że jesteśmy wyposażeni w narzędzia z warsztatów. Nie korzystamy z nich. Wydaje nam się, że skoro znowu gorzej się czujemy, to chyba te metody i ten kurs nie działają… Bywa, że na drodze staje nam też zwykłe lenistwo i niechęć do samodzielnej pracy. Moje klientki czasem przyznają, że zupełnie inaczej pracuje się w grupie, na zajęciach, a w domu, to już nie to samo – dzieci, mąż, brak czasu. A przecież jeśli nie ma pracy, nie ma też efektów.
W psychologii przyjmujemy oczywiście, że sama świadomość i zrozumienie tematu pomaga przekodować niekorzystny wzorzec. Ale nie zawsze to wystarcza. Czasem trzeba wykonać trochę ćwiczeń , a przede wszystkim zmienić myślenie. Często spotykanym błędem jest praca z afirmacją. Afirmacja to tylko narzędzie, mające za zadanie zmienić przekonania. Aby zadziałało, należy postępować i myśleć zgodnie z afirmacjami, które wypowiadamy. Nie odniosą one skutku, jeśli w określonym czasie powtarzamy przez 15 minut: „jestem wspaniała”, a potem przez resztę dnia zachowujemy się, jakbyśmy nie byli godni oddychania i myślimy o sobie negatywnie. Przekonania to podstawa. Przekonania, a nie afirmacje. Afirmacje są tylko drogą do celu, a nie celem samym w sobie.
Wachlarz metod jest obecnie bardzo bogaty. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Warto wybrać taką technikę, która nas zachwyca i sprawia mnóstwo przyjemności. Pamiętajmy, że podświadomość lubi się bawić, zatem lepsze efekty przyniosą sposoby, w czasie których odczuwamy dobrą energię i radość, niż te, które wywołują cierpienie. Oczywiście można zakodować siebie i tak, że z każdym leczeniem kanałowym pozbywamy się negatywnego wzorca, ale po co, skoro mamy inny wybór? Ponadto metody, która nam się naprawdę podoba, możemy wytrwale się trzymać. Aż do skutku. I nie damy sobie pretekstu do rezygnowania z pracy nad sobą, bo technika okazała się nudna, męcząca albo wymagająca specjalnych warunków. Pamiętajmy, że podświadomość to manipulant, który wykorzysta każdą okazję, byśmy zaniechali pracy. A potem po 10 latach szkoleń i rozwoju budzimy się dokładnie w tym samym miejscu, w którym rozpoczynaliśmy naszą duchową wędrówkę. Szkoda czasu. Już wczoraj mogliśmy być kochani, szczęśliwi i spełnieni. Warto jak najszybciej nadrobić stracony czas.