Emocje są nierozerwalnie związane z naszym ciałem. To one wpływają na rozmaite schorzenia i dolegliwości, a także na to, czy jesteśmy szczupli, czy też mamy za dużo centymetrów w pasie. Nigdy nie wierzyłam w żadne diety i pisałam już o tym, że na naszą ewentualną otyłość nie ma wpływu to, co jemy, ale to, jak myślimy. Dzisiaj trochę więcej na ten temat.
Zgodnie z zasadami psychosomatyki, przyczyną nadwagi jest lęk i potrzeba czułej troskliwej opieki. Kiedy u dorosłej osoby pojawia się takie uczucie, najczęściej wiąże się z odrzuceniem lub strachem przed takim doświadczeniem. Lęk przed odrzuceniem zdaje się być najbardziej potężnym lękiem, z jakim mam do czynienia. A jednocześnie najgłębiej ukrytym, czymś, do czego najtrudniej się przyznać. To strach z poziomu maleńkiego dziecka, dlatego też dorośli ludzie nie chcą tego w sobie rozpoznać. Bo jak można powiedzieć: „strasznie się boję, weź mnie na ręce i przytul mocno”. Dorosłość jawi się nam jako przede wszystkim samodzielność i odwaga.
Myślę, że będzie temu towarzyszył brak spełnienia, bo jeśli rozpaczliwie boimy się jakiegoś aspektu naszego życia, z którym sobie nie radzimy i chcemy schować się na powrót w ramionach matki, to raczej nie ma w nas energii, by podjąć wyzwanie. Jeśli nawet jesteśmy zmuszeni, by coś zrobić, to działając z poziomu braku, nic nie wskóramy. To pogłębi przekonanie o tym, że życie jest zbyt trudne. Albo też poczucie osamotnienia.
Dodatkowo może pojawić się w takiej sytuacji brak akceptacji, kochania siebie. Można to nazwać samo odrzuceniem. Może być efektem wstydu, wynikającego ze strachu i poczucia bezradności. Ale przyczyna może być też inna – pierwotny powód odrzucenia siebie może być wynikiem jakiejś nabytej ułomności czy jakieś przegranej albo nawet rozstania z partnerem. Innymi słowy: kiedy czuję się gorsza, brzydsza, głupsza, zakładam, że nikt mnie nie kocha albo że nie zasługuję na miłość i każdy gest – prawdziwy lub złudny – powoduje, że natychmiast wpadam w dół nie kochania siebie.
Warto pamiętać, że żyjemy w czasach, kiedy nadwaga jest traktowana jako coś negatywnego. Większość otyłych ludzi czuje się źle ze swoim ciałem, a to nasila spadek poczucia wartości. Im mniej miłości do siebie, tym więcej kilogramów, a im więcej kilogramów, tym więcej niechęci do samego siebie. W ślad za tym pojawi się ucieczka przed uczuciami. Przecież: „ jeśli jestem okropna, to nikt mnie nie pokocha naprawdę, lepiej się nie łudzić, by nie cierpieć”. Następnie pojawia się brak spełnienia nie tylko w miłości, ale także w innych obszarach życia.
Mój własny przykład jest tutaj doskonałym potwierdzeniem. Do czterdziestego czwartego roku życia byłam osobą bardzo szczupłą, by nie powiedzieć: chudą. Przy wzroście 164 cm. ważyłam maksymalnie ok. 55 – 58 kg. Uwielbiam słodycze i nigdy ich sobie nie żałowałam. Codziennie jadłam na deser ciasto, kupowałam całe tony czekoladek, a zamiast owoców wolałam bezy z bitą śmietaną. Podczas kiedy moje koleżanki żałowały sobie pyszności, mówiąc „odchudzam się”, „muszę dbać o linię”, ja o nic dbać nie musiałam. Nic zatem dziwnego, że nigdy nie wierzyłam w działanie jakiejkolwiek diety. Odżywiałam się słodko, niezdrowo i miałam idealną figurę. A moje znajome, które ze łzami w oczach i burczeniem w brzuchu zjadały listek sałaty, były dwukrotnie grubsze ode mnie. Gdzie tu widać jakikolwiek sens odchudzania się rodzajem jedzenia?
Jeśli ktoś uważa, że to kwestia „genów” lub „dobrej przemiany materii”, to niestety życie tego nie potwierdza. Po 44 roku życia zaczęłam dosyć szybko tyć i przybyło mi 12 kilogramów więcej. Przeszłam wówczas operację serca, która uratowała mi życie, ale uszkodziła wzorce psychosomatyczne. Przedyskutowałam to z wieloma znajomymi specjalistami, wszyscy jesteśmy zgodni w tym, że dla podświadomości przywiązanie do stołu i pokrojenie skalpelem jest szokiem na tyle silnym, że podświadomość zaczyna się bać. Osobiście uważam, że o wiele gorsze dla mojego wnętrza mogło być podłączenie mnie do sztucznego serca. To trochę jak „czasowe uśmiercenie”. W gruncie rzeczy nie wiem nawet dokładnie, co zadziało się w czasie operacji, ponieważ byłam wtedy pod narkozą. Może pojawił się problem z przywróceniem czynności życiowych?
Żeby nie było wątpliwości – jestem ogromnie wdzięczna lekarzom za uratowanie mi życia i w żaden sposób nie oceniam ich pracy. Pokazuję proces z punktu widzenia podświadomości, która tworzy własne lęki. Podświadomość nie była w narkozie, przeżywała wszystko za mnie. Prawdopodobnie dlatego zaczęła po operacji tworzyć ochronę w postaci „murów obronnych” z tkanki tłuszczowej. Na dodatek została mi po tym doświadczeniu wielka paskudna blizna od szyi aż do splotu słonecznego. Czułam się wtedy brzydka i nieszczęśliwa. Sama nie mogłam na siebie patrzeć. Odrzucałam siebie każdego dnia. Uważam, że dlatego zaczęłam tyć i przybyło mi 12 kilogramów.
Kolejnym potwierdzeniem jest dalszy etap mojego życia. Ponieważ przestałam kochać siebie, doszło mi jeszcze trochę innych życiowych problemów, w tym ogromny strach egzystencjalny, kiedy straciliśmy z mężem wszystkie pieniądze i dach nad głową. Przez pewien czas tonęliśmy w strasznych długach i żyliśmy tylko dzięki pomocy naszych córek. Wtedy przybyło mi kolejne 8 kilogramów. Dlaczego tyję tylko wtedy, kiedy się boję i kiedy nie kocham siebie? Przecież cały czas jem to samo i tyle samo.
Robiłam wówczas praktyczne eksperymenty. Zniechęcona swoim wyglądem przeszłam na dietę – żywiłam się wyłącznie pieczywem chrupkim z serkiem i owocami. Raz dziennie jadłam ciepły posiłek w postaci talerza zupy albo czegoś innego lekkiego. Pilnowałam kalorii i pod okiem znanego mi dietetyka stwierdziłam, że spożywam dużo mniej niż potrzebuję. Jak u każdego, kto przechodził jakąś dietę – pierwsze tygodnie przyniosły niewielki spadek wagi – uważam, że jest to wyłącznie efekt wzorca myślowego: „teraz będę chudnąć”. Potem waga się zatrzymała. Pomimo że zrezygnowałam z moich ukochanych słodyczy, pieczywa, ciasta i tysięcy innych pysznych rzeczy, ważyłam ledwo dwa kilo mnie niż początkowo. Od razu zadałam sobie pytanie: czy warto żałować sobie radości z pyszności dla takiego mizernego efektu? Eksperyment powtórzyłam po paru latach – wyniki identyczne. Moje jedzenie miało minimalny wpływ na moją wagę.
Inny przykład to moja klientka. Ogólnie zgrabna, ale z „tarczą tłuszczową” na wysokości brzucha. Jej mąż, pracownik wojska, miał zwyczaj przenosić pracę do domu i o każdy drobiazg robić dużo krzyku. Moja klientka wręcz kurczyła się na poziomie splotu za każdym razem, kiedy partner wracał w pracy. Dla niej to było oczywiste, że otyłość na poziomie brzucha chroniła ją pozornie przez mężowskim wrzaskiem. Po prostu czuła się zagrożona i nie akceptowana.
Jeszcze inny przykład to mój klient, który zaczął przybierać na wadze niedługo po tym, jak uległ wypadkowi i nabawił się nieładnej blizny w widocznym miejscu. Z jednej strony – sam wypadek mógł naruszyć w nim poczucie bezpieczeństwa. Ale moim zdaniem pojawia się też tutaj lęk przed oceną. Trudno jest żyć w społeczeństwie z widoczną blizną czy inną wadą, która powoduje, że czujemy się inni, gorsi. Przypadek podobny do mojego własnego doświadczenia.
Kolejny przykład to znajoma, która zaczęła gwałtownie tyć po rozwodzie. Z reguły kobiety po rozstaniu szczupleją, ogólnie bardziej dbają o siebie, aby na nowo ułożyć sobie życie. Niekoniecznie w kolejnym związku – chcą się po prostu poczuć atrakcyjne. W tym przypadku górę wziął strach egzystencjalny połączony z innym lękiem o coś, co zostało bezpowrotnie stracone w związku. Nie wyjawię szczegółów, powiem tylko, że ta osoba to kłębuszek strachu przed życiem i poczucie niespełnienia.
Nie umniejszam znaczenia jedzenia, wręcz przeciwnie. Ostatecznie zmieniłam swoje pożywienie na zdrowsze. Idąc za radą moich Mistrzów z Kronik Akaszy staram się jeść więcej owoców, mniej słodyczy, zrezygnowałam z pieczywa. Doskonale się obchodzę bez takich wynalazków jak „chipsy”. Uważam, że należy jeść to, co nam służy – posiłki powinny być zdrowe i świeże. Z drugiej strony wierzę, że możemy też jeść to, co lubimy, jeśli zadbamy o właściwe myślenie. Zjadam więc czasem kawałek pysznego ciasta, błogosławiąc zawartość talerza i wierząc, że nie doda mi centymetrów w talii.
Z tym ostatnim nie mam zresztą problemów, bo – jak wspomniałam wcześniej – nie wierzę w diety „na odchudzanie”. Można sobie wybrać „dietę na zdrowie”, ale waga jest zależna wyłącznie od naszych myśli. Mogę zatem kilogramami jeść pyszne ciasta i tony bitej śmietany, jak robiłam to przez większość życia – jeśli kocham i akceptuję siebie, jeśli nie boję się odrzucenia, jeśli nie noszę w sobie innych lęków – nie przytyję. Tym właśnie chciałam się z Wami podzielić. Kto chce – może wykorzystać moje doświadczenie.