W sierpniu obchodzimy z mężem rocznicę ślubu. Brama Lwa, która na początku miesiąca uruchamia energie związane z uczuciami, przynosi mi zawsze liczne retrospekcje. Co roku rozliczam się z przeszłością i dzisiaj jestem gotowa, by podzielić się z Wami pewnymi ciekawymi odkryciami. Niech staną się inspiracją dla tych, którzy mają przejściowe problemy w swoich związkach. Problemy zawsze są przejściowe. Nie trzeba się od razu rozwodzić. Wszystko mija.
Prawie trzydzieści lat temu mój związek przechodził ogromny kryzys. Wyprowadziłam się od męża, przygotowałam papiery rozwodowe. Przez parę miesięcy żyliśmy z daleka od siebie, układaliśmy codzienność z innymi osobami. Próbowaliśmy stworzyć całkiem nowe związki. Pamiętam jak dziś, że wysoka energia towarzyszyła mi zaledwie przez kilka pierwszych dni. Potem nic nie było w stanie wyciągnąć mnie z energetycznego dołka. Miałam koło siebie wspaniałych przyjaciół, w tym zakochanego we mnie cudownego mężczyznę o wspaniałym sercu, ale w snach widziałam ciągle mojego – byłego, jak wówczas sądziłam – męża. Rozum powtarzał, że wszystko skończone, że pewne rzeczy są niewybaczalne, tymczasem różne znaki na Niebie i Ziemi prowadziły mnie w przeciwnym kierunku. Opierałam się jak osioł tylko do pewnego czasu, w końcu się poddałam i umówiłam z „ciągle jeszcze moim” mężem na spotkanie. Sądziłam, że coś zakończę lub wyjaśnię.
To spotkanie było magiczne. Kiedy uczciwie porozmawialiśmy, okazało się, że nie wszystko jest tym, na co wygląda. Że w emocjach oceniamy pochopnie i niewłaściwie. Że patrząc przez pryzmat własnych oczekiwań, stajemy się egoistami. Że życie we dwoje może być dobre, jeśli pracują nad tym dwie osoby, a nie jedna. Że u innych nie znajdziemy tej magii, która łączy tylko nas dwoje. Że tylko w swoich oczach widzimy prawdziwe kochanie, którego na próżno szukać gdzieś indziej. Wróciliśmy do siebie i nigdy, przenigdy tego nie żałowałam.
Wierzę w magię, w gwiazdy i plan duszy. Dzisiaj wiem, że byłam bardzo mocno prowadzona przez moich Duchowych Opiekunów. W tamtym czasie mentalnie nie chciałam już tego związku. Potrzebowałam czasu i bolesnych doświadczeń, aby zrozumieć, że się mylę, że to najlepszy dla mnie partner, a nasze dusze fenomenalnie współpracują na wszystkich poziomach. Cóż, mogę się też uczciwie przyznać, że ostatecznie potwierdziły mi to Kroniki Akaszy, kiedy pytałam o jakiś drobny konflikt. Dowiedziałam się wówczas, że mój mąż jest idealnym lustrem, które z ogromną wrażliwością pozwala mi wzrastać. Jego dusza – jakkolwiek to zabrzmi – jest tutaj przede wszystkim dla mnie, by mi pomóc w rozwoju. Co ciekawe, mój mąż często mi powtarza, że jest tutaj tylko dla mnie… Skąd on to wie?
Kiedyś byłam przekonana, że jest odwrotnie, ponieważ to ja jestem duchowym nauczycielem, który pracuje w wysokich wibracjach, a mój mąż wykonuje prace alpinistyczne albo aranżuje ogrody i z miłością elfa sadzi kwiatki. Nic bardziej mylnego. Oboje jesteśmy „starymi duszami”. Dzisiaj mam wgląd, który pozwala mi zobaczyć, że jest przyjazną mi duszą, która zeszła na Ziemię, aby mi pomóc w mojej misji szerzenia Światła. Każdy Lightworker potrzebuje kogoś, kto go umiejętnie zmusza do właściwej pracy nad sobą. Najlepiej codziennie. Gdyby nie mój mąż, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz.
To pierwszy mit, który chciałam Wam pokazać. Często spotykam panie, które chwalą się, że zajmują się rozwojem i jednocześnie skarżą na partnera, że… „on nie chce, nie interesuje się, nie pasuje do mnie”. To złudzenie. Prawdziwy rozwój wymaga starannie dobranych lekcji, które prowadzą w stronę kochania siebie. Z reguły to partner nas tego uczy. Czasem patrząc nam z zachwytem w oczy, ale częściej prowokując do gniewu. Dzięki Kronikom Akaszy i Mistrzom, którzy cierpliwie mi tłumaczą wszystkie zjawiska w moim życiu, zauważam teraz, jak wiele zawdzięczam trudnościom z początkowego okresu mojego związku. Jak wiele zawdzięczam swojemu mężowi, na którego kiedyś się złościłam. Dziś już się nie złoszczę, a on – zgodnie z Prawem Przyciągania – nie daje mi do tego żadnych powodów. Kiedy przyjmiemy nauki, lekcje znikają.
Drugi mit to przekonanie, że pewne rzeczy są w związku niewybaczalne. Na przykład zdrada. Wśród moich klientek jest mnóstwo takich osób, które nie chcą uwolnić żalu z tego powodu. Mówią: „wybaczyłam, ale nie chcę więcej z nim być”. To nie jest wybaczenie, tylko samooszukiwanie. Są i takie, które pokornie pochylają głowę i zgadzają się na poniżenie. To też nie jest wybaczenie. Związki i lekcje bywają różne, więc i decyzje mogą być różne. Ale prawdziwe wybaczenie zaczyna się od pokochania siebie – wtedy energia sama się układa, a człowiek, który nas zranił albo znika z naszej codzienności albo rozświetla: siebie, nas i nasze wspólne życie.
Przyjazna dusza zdradza nas i krzywdzi tylko po to, abyśmy nauczyli się kochać samych siebie. To cała magia. Kiedy pokochałam siebie, zrozumiałam, że nic tu nie ma do wybaczania. Każdy jest tylko człowiekiem i może podejmować błędne decyzje, których potem żałuje. Mój mąż nie zrobił niczego przeciwko mnie, nigdy nie chciał mnie skrzywdzić. Dokonał złego wyboru dla siebie. Pomylił się i uczciwie przyznał, że gdyby mógł cofnąć czas, nigdy by tego nie zrobił. Ponieważ go kocham, daję mu prawo do błędów. Na tym polega miłość. On też mi takie prawo daje, przecież ja też popełniam mnóstwo błędów i też go ranię. Kto nigdy się nie pomylił, niech sobie rzuca kamieniem.
Ponadto jeśli naprawdę kocham siebie, to nikt i nic nie może mnie zranić. Widzę logikę pewnych wydarzeń, widzę swój wkład w sytuację i przyjmuję ją jako lekcję. Dlaczego obwiniać nauczyciela? Dlaczego czuć się źle z tym, że doświadcza się nauki? Dlaczego obwiniać siebie za swoją emocjonalną reakcję i swoje niewłaściwe decyzje? Nikogo nie obwiniam, nikomu nic nie muszę wybaczać. Doświadczyłam pewnych zdarzeń dzięki którym pokochałam siebie. Jest mi dobrze, a nawet jeszcze lepiej. Uważam, że moje obecne szczęście jest potwierdzeniem odrobienia lekcji.
Trzeci mit, to przewidywanie wiecznego cierpienia. Człowiek w emocjach nie chce pojąć, że czas leczy rany. Nie przez zapomnienie, lecz przez zrozumienie. Gdybyście dwadzieścia kilka lat temu zapytali mnie o mój związek, powiedziałabym Wam, że może nie przetrwa, że jest trudny. Potrzebowałam czasu, by zrozumieć, że muszę pokochać siebie i być lojalna wobec siebie. To stało się fundamentem tej cudownej relacji, jakiej doświadczam dzisiaj. Potem dopiero zaczęłam uczciwie patrzeć na swojego męża i zauważać, ile dobrego robi dla mnie. Wierzcie mi, ja go odkrywam codziennie i znajduję w nim mnóstwo dobra, którego kiedyś nie widziałam. Bo nie umiałam. Podobno widzimy tylko to, co mamy w sobie.
Czwarty mit, z którym się spotykam, to takie przekonanie, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Ludzie lubią tu wstawiać porównanie do stłuczonego i sklejonego naczynia. Nic bardziej błędnego. Nigdy wcześniej nie spodziewałam się, że mój związek będzie taki cudny, taki namiętny i taki wypełniony czułością. Stereotypowo założyłam, że skoro po trudnych przejściach ratujemy tę relację, to będzie ona co najwyżej poprawna. Okazało się, że można inaczej. Że jest sto razy lepiej, niż było przed całym bolesnym incydentem i naszą krótką separacją. Mój mąż niezmiennie od lat porusza miłośnie moje serce, a motyle nadal nam towarzyszą.
Po pierwsze zaczęliśmy od nowa na całkiem nowych warunkach, więc daliśmy sobie lepsze szanse niż w dniu ślubu, kiedy wydawało się nam, że nic nie trzeba ustalać, samo przecież się ułoży. Po drugie – oboje wcześniej zranieni – dbaliśmy bardziej o każde słowo i każdy gest, a ostatecznie o całą relację. Po trzecie staraliśmy się wynagrodzić sobie to, co się stało, byliśmy dla siebie po prostu lepsi. Nie skupialiśmy się na obwinianiu, tylko na wynagradzaniu. To ważne. Życie na nowo udaje się tylko wtedy, kiedy stawiamy na wysokie, pozytywne energie, odcinając się od zła grubą krechą.
Nauczyłam się patrzeć oczami miłości, a nie oczami oczekiwań i nagle wszystko, co wcześniej było poza moim zasięgiem, trafiało prosto do moich rąk. Kiedy przestałam domagać się uwagi – mam ją i to więcej niż potrzebuję. Kiedy przestałam oczekiwać troski – doświadczam jej na każdym kroku. Kiedy przestałam być zazdrosna o partnera – nie daje mi do tego powodu. Kiedy pokochałam siebie naprawdę, moje lustro mogło tylko mnie kochać. I robi to najpiękniej, jak potrafi.
Całe zamieszanie miało miejsce tak dawno, że już niewiele pamiętam, to niemal trzydzieści lat. Jednak czasem opowiadam o tym kryzysie na szkoleniach dotyczących związków, aby pokazać, że przeszliśmy z mężem dramat, że mamy za sobą trudne doświadczenia i umiemy rozwiązywać problemy w praktyce. Że po kryzysie można kochać się sto razy bardziej niż przed. Że nie jestem teoretykiem, ale znam życie od podszewki. Ci, którzy znają mnie tylko ze zdjęć na FB mówią czasem: „ach, tobie to dobrze, masz wspaniałego męża, który patrzy w ciebie zakochanym wzrokiem i ciągle przynosi ci kwiaty”. Otóż tak, mam wspaniałego męża, ale sama to sobie wypracowałam, bo nie zawsze tak było. Najważniejsze, że można.