Ludzie są rozmaici – dobrzy i niesympatyczni, smutni i pogodni, inteligentni i prostaccy, egoistyczni i życzliwi, pracowici i leniwi. Jak każdemu na tej planecie zdarza mi się oceniać ludzkie zachowania i dokonywać wyboru z kim chcę się przyjaźnić, a z kim mi zupełnie nie po drodze. To naturalne. Nigdy jednak na mój wybór nie wpływa wygląd zewnętrzny. Bo ludzie są różni także zewnętrznie. Bywają chudzi i grubi, wysocy i niscy, filigranowi i masywni, ciemnoskórzy i białoskórzy, śniadzi, bladzi i żółtawi.
Mieszkam w kraju, w którym nadal nieoficjalnie panuje rasizm. Ciężko tu żyć ludziom o egzotycznym wyglądzie. Czasem wstyd mi trochę z tego powodu. Ale też odpowiadam tylko za siebie. A ja lubię ludzi i kolor ich skóry nie ma dla mnie znaczenia. Nie walczę z niczym, nie walczę zatem z dyskryminacją rasową, ale własnym przykładem i swoją energetyką staję po tej stronie, którą uznaję za właściwą. Dzisiaj dla odmiany krytykuję tych, którzy w zawoalowany sposób szkodzą równemu traktowaniu wszystkich ludzkich istot poprzez absurdy w kinematografii.
Channel 5 Television wraz z Sony Pictures zaprezentowało serial Anne Boleyn, w którym główną rolę gra czarnoskóra aktorka. Nie można było zrobić gorszego posunięcia w imię rzekomej poprawności politycznej. Nie można! Rzecz nie w zakłamywaniu historii, a warto pamiętać, że jedną z charakterystycznych cech drugiej żony Henryka VIII była jej śnieżnobiała skóra, która powodowała setki plotek i oskarżeń o magię. Rzecz w tym, że taka produkcja powoduje ogromny zgrzyt. Jest równie przykra, jak oglądanie Otello, którego gra biały aktor wysmarowany pastą do butów. Jak dla mnie – okropne!
Domniemana poprawność polityczna obraca się przeciwko czarnoskórym aktorom, ponieważ serial zbiera same złe oceny. I nie pomagają tu sztucznie wymyślone przez krytyków recenzje, które sugerują, że to metafora o wyobcowaniu królowej. Jest to moim zdaniem złośliwe pokazanie palcem na środowisko ciemnoskórych i zarzut: „nigdy nam nie dorównacie, chcieliśmy dobrze, daliśmy wielką rolę i co? i tak się nie podobacie”. Okrutna manipulacja lub szczyt głupoty.
Wyobraźcie sobie przez chwilę film o Martinie Lutherze Kingu albo biografię Baracka Obamy czy Muhammada Ali. Wyobraźcie sobie, że tytułową rolę gra białoskóry aktor. Czy nie pomyślicie, że to absurd i brak szacunku dla głównej postaci? Czy nie przyjdzie Wam do głowy, że to niezrozumiały przejaw rasizmu? A czy nie jest to też upokorzenie dla aktora, kiedy wszyscy pokazują go krytycznie palcem i pytają: „Co tu robisz? To rola dla Willa Smitha albo Denzela Washingtona”.
Kiedy zaproszę do siebie przyjaciółki o różnym kolorze skóry, to będę wszystkie traktować jednakowo. Żadnej nie będę wyróżniać. To prawdziwy szacunek dla każdej z nich. Gdybym tę o ciemniejszej skórze traktowała z większą uprzejmością, by wynagrodzić jej złe podejście innych ludzi, poczułaby się zażenowana. Może nawet napiętnowana. Tak właśnie może poczuć się znakomita skądinąd Jodie Turner – Smith w roli Anny Boleyn. Jak wystawiona na pośmiewisko przez niewłaściwą postać sceniczną.
Pierwszym objawem rasizmu jest traktowanie drugiej osoby INACZEJ niż pozostałych. Nawet jeśli jesteśmy uprzejmi i grzeczni, poczucie „inności” jest tożsame z brakiem akceptacji. Człowiek może wówczas odczuwać dystans i sztuczność. Może to powodować też poczucie skrępowania. Wyobraźcie sobie ponownie, że zapraszam pięć koleżanek na kolację, po czym sadzam jedyną ciemnoskórą na tronie i oświetlam halogenami. Jak ona się poczuje? Czy to będzie dla niej zaszczyt? A może pomyśli przez chwilę, że jest dla nas, pozostałych na tym przyjęciu osób, jak małpka w ZOO? Obsadzenie ciemnoskórej aktorki w roli białej królowej jest tym właśnie. Postawieniem w centralnym miejscu i oświetleniem wszystkimi dostępnymi reflektorami. „Patrzcie, patrzcie – oto czarna”. Jak dla mnie to rasizm w zawoalowanej postaci.
Poprawność polityczną można zastosować w mądry i dojrzały sposób tak, jak zrobili to twórcy sagi Star Trek. W każdej części do załogi należą ludzie o rozmaitym pochodzeniu etnicznym. To pokazuje jedność i jednakową wartość wszystkich ludzi niezależnie od koloru skóry. Fabuła serii sprawia, że nie zauważamy tych różnic, ponieważ każda postać jest pokazana z całą gamą emocjonalnych przeżyć. Ale też przyznaję, że „Star Trek” to mistrzostwo świata, które nie ma sobie równych dzisiaj. Szkoda, że współcześni producenci niechętnie uczą się od mistrzów…
Świetny przykład dobrej kinematografii to filmy z serii „Zabójcza broń”. Czy ktoś wyobraża sobie innego partnera dla Mela Gibsona niż Danny Glover? A czy pamiętacie film „Duch” z niezapomnianą rolą Whoopi Goldberg? A czy wyobrażacie sobie samego Boga z twarzą inną niż twarz Morgana Freemana z komedii „Bruce Wszechmogący”? Równie ciekawa jest rola Candice Patton, która w serialu dla młodzieży „Flash” gra piękną narzeczoną głównego bohatera. Kiedy sprawdzimy, okazuje się, że ta produkcja podtrzymuje mądre i dobre zasady, którym hołdował „Star Trek” i w obsadzie znajdziemy aktorów o różnym etnicznym pochodzeniu.
Postacie nie różnią się między sobą, bo szacunek dla czarnoskórego człowieka czy dla Azjaty, dla Metysa czy Mulata nie polega na tym, by dawać mu szansę zagrania roli „tylko dla białych”, lecz na traktowaniu go tak, jakby miał najlepszy i najbardziej odpowiedni kolor skóry na świecie. To poszukanie w historii wspaniałych postaci o kolorowej skórze, które można sfilmować i udowodnić, że wielkość znajduje się w każdej grupie etnicznej.
W tych wszystkich wymienionych wyżej przeze mnie filmach i serialach obsadzono czarnoskórych aktorów w rolach tak sympatycznych, że nie sposób ich nie polubić. Oto najlepszy sposób, by pokazywać, że kolor skóry nie ma znaczenia. Jest to robione w sposób nienachalny, niezauważalny i naturalnie spontaniczny. Po prostu oglądamy taką produkcję i „zakochujemy się” w postaci, nie zauważając żadnych różnic rasowych. Żadnych. Kolory przestają istnieć. Na tym polega likwidacja rasizmu – na zlikwidowaniu kolorów, sprawieniu, że widzowie przestają zauważać odcień skóry.
I to jest ogromnie ważne w tym procesie. Jak pisałam wcześniej, rasizm zaczyna się od wyróżniania pewnej osoby, jako innej. W mądrze zrobionych filmach Azjata, Metys czy czarnoskóry aktor istnieją na tej samej płaszczyźnie jak ich białoskóry kolega. Są postacie. Skupiamy się na postaciach i nawet nie przyjdzie nam do głowy, by zauważać jakąkolwiek różnicę etniczną. Równowartość. Doceniamy aktora za jego grę. A potem, kiedy ktoś zapyta: „a czy grał tam jakiś czarnoskóry albo Azjata?”, nie umiemy sobie przypomnieć. Bo to nie miało znaczenia, były postaci, była fabuła, nie było kolorów skóry. Oto prawdziwie mądre szerzenie humanizmu z pomocą kinematografii.
W serialu „Anne Boleyn” efekt jest dokładnie odwrotny od zamierzonego. I nie jest to jedyny taki niewypał. Z ogromnym niesmakiem oglądałam na Netflixie „Bridgertonów”, gdzie zastosowano podobne przekłamanie w odniesieniu do znanej historycznie postaci królowej Charlotty. Nie podobała mi się także postać Gwen grana przez Angel Coulby w serialu „Przygody Merlina”. Działa to tak, jak wspomniany już przeze mnie Otello umalowany pastą do butów. To nie żadna poprawność polityczna, tylko nieudaczne podkreślanie różnic między ludźmi o innym kolorze skóry. Jestem temu przeciwna.
Dodam też bardzo wyraźnie, że nie dzielę ulubionych aktorów według rasy. Skupiam się na grze aktorskiej, na rolach. Niektóre postacie przykuwają uwagę i zakotwiczają się w pamięci. Niektórych aktorów czy aktorki po prostu uwielbiam i z ogromną radością sięgam po kolejne filmy z ich udziałem, by znowu ich zobaczyć. A jako kobieta zachwycam się też przystojnymi mężczyznami, zupełnie nie bacząc na to jakiego są pochodzenia. Mam ulubione postaci we wszystkich istniejących kolorach.
Trudno mi teraz wymienić te znane osoby, które nie są białe bo to nigdy nie przykuwało mojej uwagi. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam i wierzyłam szczerze, że w tym magicznym artystycznym środowisku temat dyskryminacji rasowej przestaje pomału istnieć. Ale okazuje się, że pojawiają się takie prowokacje jak serial „Anne Boleyn”. Bo tym on dla mnie jest – prowokacją i manipulacją. Dlatego właśnie spróbuję wymienić kilka moich ulubionych nazwisk, by pokazać, ile zachwytu odnajduję w produkcjach z udziałem aktorów i aktorek o innym kolorze skóry niż biały. Oni absolutnie nie potrzebują kontrowersyjnych ról angielskich królowych, ponieważ i tak są na szczycie grając po mistrzowsku rozmaite współczesne postacie. Są w tym naprawdę doskonali.
Oprócz Morgana Freemana i Whoopi Goldberg uwielbiam Michelle Yeoh, Yun-Fat Chow, Hiroyuki Sanadę i Zyiy Zhang. Do moich ulubieńców należą też Dwayne Johnson, Louis Gosset jr., Michael Clarke Duncan i Forest Whitaker. Ogromną sympatią darzyłam nieżyjącego już dzisiaj Pana Miyagi, czyli Pata Moritę. Zachwycam się też nieodpartym urokiem Charlesa Michaela Davisa i wspaniałym Jasonem Momoa. I nie mam do końca pojęcia do jakich grup etnicznych należą. Dla mnie są cudownymi aktorami i świetnymi ludźmi. Po prostu ludźmi. I jestem im ogromnie wdzięczna za każdą rolę i każdy film, za każdą historię opowiedzianą z wdziękiem na ekranie.