Życie jest najpiękniejsze wtedy, kiedy otacza nas ciepło. Zarówno to z kaloryfera czy pieca kaflowego, jak i to z ludzkiego serca. To człowiek, którego nazywamy ciepłym, ma w sobie najwięcej dobrej energii dla nas. I podobnie, jak ogrzewamy się w promieniach słońca, tak ogrzewamy się w życzliwości i serdeczności innych ludzi. Z jakiegoś powodu energia żywiołu ognia daje nam to wszystko, czego najbardziej potrzebujemy, by zanurzyć się w błogości.
Kiedy nadchodzi wiosna, a pierwsze ciepłe promienie słońca wyzwalają ptasie trele i otwierają pąki kwiatów, wtedy każdy z nas czuje się jakby lżejszy i bardziej szczęśliwy. I chociaż można domyślać się, że ogólnie cieszy nas perspektywa poprawy pogody i nadchodzącego urlopu, to jednak przede wszystkim reagujemy pozytywnie na coraz wyższą temperaturę. Odczuwanie ciepła wyzwala w nas wrażliwość na piękno i uruchamia więcej dobrych uczuć. Być może jest to jakaś biologiczna cecha każdego ludzkiego stworzenia, że wiosną przeżywa więcej radości, niż kiedy indziej. A może po prostu kochamy słońce i jego ciepły blask? To wydaje mi się najbardziej prawdopodobne.
Nie twierdzę, że nie możemy być szczęśliwi mroźną zimą, kiedy zjeżdżamy na nartach czy obrzucamy się śnieżkami. Oczywiście, że szczęście i radość są w nas i to my je wyzwalamy bez względu na temperaturę. Zauważyłam tylko, że łatwiej jest być pogodną i zadowoloną osobą, kiedy jest nam najnormalniej i po ludzku ciepło. I przypominam sobie w tym momencie chwile, kiedy mieszkając w górach wracałam ze spaceru i tuliłam się z rozkoszą do pieca, a potem ogrzewałam sobie przy nim kołderkę, zanim ułożyłam się do snu. To było szczególnie miłe uczucie. Milsze niż cały mroźny dzień.
To fizyczne ciepło jest jakby bardzo oczywistym warunkiem dobrego samopoczucia. Choćby dlatego, że kiedy jest nam zimno, ogrzanie zmarzniętego ciała wymaga od nas wydatkowania większej ilości energii. A im jej w nas mniej, tym nastrój niższy. Proste? Niekoniecznie. Bo z kolei upał nas męczy jeszcze bardziej niż zimno, a świat dzieli się po równo na zwolenników zimy i lata. Nie ma tutaj nic jednoznacznego. Można jednak zaobserwować w tym pewną prawidłowość.
Niedawno wróciłam z cudownej greckiej wyspy, na której temperatura nie spadała poniżej 18 stopni nawet w nocy. Przez cały swój pobyt, byłam w siódmym niebie, w bardzo wysokich wibracjach. Nieustająco byłam rozanielona. Być może to energia samej niezwykłej wyspy… Zwróciłam jednak też uwagę na ludzi, którzy mieszkają na południu Europy. Zarówno Grecy, jak i Włosi są bardziej pozytywnie nastawieni do życia. Oni są inni i żyją inaczej niż my. Wolniej. Spokojniej. Szczęśliwiej. Tak, jakby wyższe temperatury pozwalały im żyć łagodniej. Bez szarpania o wszystko. Z rozkoszowaniem się każdą chwilą i każdym promieniem słońca.
Od dawna wiem, że żywioł ognia daje ludziom mnóstwo radości i inspiracji. A słońce tak hojnie ogrzewające basen Morza Śródziemnego jest przecież światłem tego żywiołu. Kocham słońce od zawsze i lato jest moją ulubioną porą roku. Należę do tych osób, które mogą bezkarnie wystawiać się na ciepło słonecznych promieni i w ten sposób doładowują wewnętrzne baterie. Uwielbiam spacery w ciepłe wieczory i przy odpowiednio wysokiej temperaturze mogę spokojnie przemierzać całe kilometry. Zapewne dlatego tak bardzo doceniam ciepło i widzę w nim źródło szczęśliwości. Oczywiście jedno z wielu. A przecież lubię też pozostałe żywioły i kocham zarówno pływanie, jak i szum wiatru czy spacery boso po trawie.
Warto pamiętać, że ludzie tacy jak ja – i zapewne mieszkańcy rejonów takich jak Grecja czy Włochy – to osoby, które przemierzają życie niespiesznie, ale za to z radością. Ja smakuję życie. Zachwycam się drobiazgami i nie waham się przystanąć, aby podziwiać motyla, który przysiadł na listku. Moje życie jest jak otwarta czysta księga, którą sama zapisuję i która jest dla mnie cudowną zabawą. Zdarzają się czasem niemiłe niespodzianki i lekcje, których nie przewidziałam, ale potrafię spokojnie obrócić kolejną kartkę i cieszyć się tym, co pięknego znowu się pojawi. Rozkoszuję się seksem, smakiem, dotykiem, zapachami i temperaturą. Kocham zmysłowe doświadczanie świata. Cenię sobie powolność, spokój i czas. Nienawidzę natomiast pośpiechu i nawarstwienia spraw. Mam piękne marzenia i realizuję je w komfortowy dla siebie sposób. To mój wybór, chociaż niewykluczone, że taka po prostu się urodziłam.
Ostatnio często spotykam określenie: życie „slow”. No właśnie. Powoli i ze smakiem. Nawet kiedy byłam malutka, jadłam posiłki bardzo wolno. Zostało mi to do dzisiaj. Nie pochłaniam jedzenia, lecz je smakuję. Kto mi towarzyszy przy stole, musi uzbroić się w cierpliwość. Nie jest ważne, że stygnie. Ważna jest przyjemność.
Widzę też, że świat zamieszkują ludzie zupełnie inni ode mnie. Tacy, którzy żyją w biegu i nie umieją spokojnie usiedzieć przez moment. Stale coś robią, coś załatwiają, gdzieś się spieszą. Nie mają marzeń, tylko cele albo przeszkody do pokonania. Kiedy tylko jakiś cel osiągną, natychmiast wyznaczają sobie kolejny i następny, aby stale być w ruchu i ciągle pokonywać kolejne płotki. Nie mają czasu na spokojne gapienie się przez okno i zachwycanie zielenią drzew. Nie mają czasu, by leżeć na słońcu i się wygrzewać – wolą 5 minut na solarium, jeśli już, bo tak szybciej. Albo wcale. Bo nie potrzebują ciepła. Produkują je sami w nadmiarze ciągłym ruchem. Jeśli czegoś nie robią (nie sprzątają, nie piorą, nie grabią liści, nie uczą się, nie myją okien, nie gotują, nie piszą kolejnego projektu) to czują się źle. Mają wyrzuty sumienia, że marnotrawią czas. Charakterystyczne dla tych osób jest wyszukiwanie problemów tam, gdzie ich wcale nie ma, bo czarnowidztwo pozwala im poczuć się dzielniejszymi i ważniejszymi. Pokonują przecież poważne przeszkody. Zapominają w biegu, by być tak po ludzku szczęśliwymi.
Nie oceniam. Powiem tylko, że dla mnie taki pospieszny styl życia jest nie do przyjęcia. Nie ma w nim czasu na zachwyt, na rozkosz, na błogość, chociaż zapewne bywa tam satysfakcja z różnych osiągnięć i poczucie dobrze, pracowicie spędzonego dnia (miesiąca, roku). Nie czuję się leniwa i moi znajomi podziwiają mnie za ogrom wykonanej twórczej pracy. Ta charakterystyczna także dla południowców powolność i smakowanie życia nie oznacza „nicnierobienia”. Oznacza harmonię pomiędzy tym, co zewnętrzne, a tym, co wewnętrzne. Właśnie to mi odpowiada szczególnie, ponieważ moim zdaniem liczy się nie tylko to, co zostawimy po sobie w materialnej formie, ale także jakość tego. Im więcej w nas zachwytu, radości, spokojnej i niespiesznej refleksji, tym większe walory tego, co przekazujemy innym. A wreszcie, to co w nas pozostaje jako owoc owego radosnego smakowania życia, zabieramy ze sobą na drugą stronę. I tylko to. Tak budujemy w sercu swój gwiaździsty diament…