Szkolne dyplomy

Z końcem roku szkolnego zaczyna się parada świadectw wstawianych na portalach społecznościowych przez zachwycone i jednocześnie żałośnie niedowartościowane mamusie. Zjawisko uznałam za negatywne już kilka lat temu i próbowałam delikatnie pokazać, że to nie jest właściwe. Ale wówczas nikt mnie nie słuchał. Nawet próbowano mi – psychologowi – tłumaczyć, że skoro dziecko się napracowało, to należy je stawiać na „facebookowy piedestał”. Nie należy, jest to bardzo krzywdzące dla innych, mniej docenionych przez szkołę dzieci, które już na tym etapie czują się gorsze. Wreszcie to zauważono! Wreszcie społeczeństwo zaczyna dorastać.

Zjawisko jest zatem negatywne. Wyjaśnienie zacznę od mam.  Każdy człowiek powinien mieć swoje osiągnięcia. Powinien nauczyć się doceniać siebie i swoje rozmaite działania. Nie trzeba być artystą, naukowcem, odkrywcą leku na raka, czy laureatem nagrody Nobla. Wysoka samoocena umie pochwalić się całym rzędem słoików z kompotem wiśniowym, który został własnoręcznie zrobiony. Inna wstawi swoje roześmiane zdjęcie w wianku z polnych kwiatów i napisze: „cieszę się życiem”. Jeszcze inna robi sobie fotkę na nartach i też widać w niej radość z tego, co aktualnie robi. To inspirujące.

Zgodnie z NAO i moją wieloletnią praktyką, chwalenie się dziećmi jest przykrywką dla poczucia własnej nicości i mizerności. Osoba, która wciąż opowiada o dzieciach i chwali się czymś, czym chwalić się nie powinna, pokazuje pustkę we własnym życiu, pustkę w rozwoju i zero własnych osiągnięć. Czuje się niespełniona i próbuje to zagłuszyć CUDZYMI sukcesami. Bo szóstki na świadectwie to sukces dziecka, nie matki. A nawet nie sukces, tylko szczęście, bo wiem doskonale, że rzadko kiedy oceny przekładają się na wiedzę. Oceny są bardziej wyznacznikiem bycia lubianym przez nauczycieli oraz lepszej pamięci.

Proszę o elastyczne podejście i właściwe rozumienie tego, co napisałam. Jeśli akurat rozmawiamy o dzieciach ze znajomymi, możemy wszystko. Nie ma zakazu mówienia o tym, że mamy dobre dzieci. Szczególnie jeśli są życzliwe i serdeczne. Czymś zupełnie innym jest chwalenie się publiczne świadectwem z czerwonym paskiem. To żałosne podkreślanie, że nie mamy w życiu nic i niczego sensownego poza dziećmi, które zgrabnie wpakowały się do systemowej szufladki.

Moim zdaniem to dzieci mogłyby się chwalić swoimi osiągnięciami, a nie rodzice, bo to żadna rodziców zasługa. Błędnie wydaje się niektórym, że to nasze podejście do dziecka, czy nasza mądrość wychowawcza ma wpływ na oceny. Nie ma. Rodzice dzieci, które powtarzają klasę, często starają się tam samo, jak rodzice piątkowych uczniów, a jednak efekty inne, bo dzieci mają po prostu różne zdolności. A prawdę mówiąc, to też żadna zasługa dziecka, że jest zdolniejsze niż kolega czy koleżanka. Kwestia pracowitości nie ma tu wielkiego wpływu. Znam dzieci, które godzinami siedzą nad pracą domową, a i tak nie dogonią zdolniejszych kolegów, którzy palcem pstrykną i … dostają szóstkę. Jak to w życiu. W dorosłym życiu jest podobnie.

I teraz o dzieciach. Po pierwsze z całą stanowczością i pewnością stwierdzam autorytarnie, że oceny na świadectwie są NIEADEKWATNE do prawdziwej mądrości, inteligencji i wiedzy dziecka. Są wypadkową wielu czynników, nawet tak prozaicznych jak bycie lubianym lub nie lubianym przez nauczyciela. Nawet tak żałosnych jak to, że nauczyciel wstał pewnego dnia lewą nogą. Nauczyciele to tylko ludzie, którzy nigdy nie bywają obiektywni. Zawsze patrzą na dzieciaki poprzez pryzmat swojego mniej lub bardziej udanego życia prywatnego.

Na potwierdzenie swojej racji i swojego obiektywizmu spieszę poinformować o tym, że jako dziecko miałam idealne świadectwa z samymi piątkami – wówczas nie było ani szóstek ani czerwonych pasków. Byłam jedną z najlepszych uczennic w klasie do samego końca szkoły podstawowej i przez pierwsze lata liceum. I obiektywnie stwierdzam – wcale nie byłam najlepsza. Miałam zdolniejsze koleżanki, które miały gorsze oceny ode mnie. Miałam mądrzejszych kolegów, którzy mieli gorsze świadectwa. Niektórzy z nich dzisiaj są znanymi postaciami, ludźmi, którzy osiągnęli spektakularne sukcesy.

Nauka potwierdza to, o czym piszę. Badania dowodzą, że uczniowie z najlepszymi świadectwami to życiowi przeciętniacy, którym wiele rzeczy nie wychodzi. Średni uczniowie o byle jakich ocenach to liderzy, którym pół świata zazdrości wiedzy, mądrości, sprytu, talentów. Ja jestem przeciętna, wiem o tym. Bardzo późno zaczęłam robić to, co kocham, a w sensie finansowym nie dorobiłam się żadnego majątku. U schyłku życia zaczynam dopiero spełniać marzenia.

Jestem szczęśliwa – to prawda i tego Was uczę, ale nie zawdzięczam tego szkolnym lekcjom. Jestem inteligentna, potwierdzają to testy do Mensy. Jednak nie osiągnęłam tyle, ile moi koledzy o słabszych świadectwach. Oni więcej zdobyli i to wcale nie jakimś sprytem, ale rzetelną wiedzą, np. ekonomiczną i matematyczną. A ja z matematyki miałam zawsze piątki i dla rozrywki rozwiązywałam zadania z geometrii analitycznej. Nic mi to w życiu nie przyniosło. Nie byłam przygotowana nawet do tego, by dobrze zarabiać. Kiedy widzę to chwalenie się świadectwami pociech, to widzę nie tylko zakompleksioną mamusię, ale i kolejnego bezradnego przeciętniaka wyprodukowanego przez system.

Na koniec zostawiłam najważniejszy argument. Prawdziwą wartością u dziecka wcale nie są oceny, tylko to, czy jest koleżeńskie, przyjazne, tolerancyjne, twórcze, serdeczne. Takich świadectw nikt nie wystawia, a takie bardzo by mi się podobały. Mam dwie dorosłe córki i to, co w nich najbardziej zawsze ceniłam, to właśnie bezinteresowną dobroć. Tym się chwalę, że ratują bezdomne zwierzęta, że dbają o ekologię, że chętnie robią zabiegi Reiki potrzebującym, oczywiście kosztem własnego czasu. Jestem z nich dumna, bo na każdy kroku zauważają, kiedy ktoś potrzebuje pomocy i spontanicznie pomagają. Mają złote serca – to cenniejsze niż wszystkie czerwone paski świata i wszystkie dyplomy, jakie przynosiły.

I to jest dla mnie u młodej osoby najważniejsze – bycie dobrym i życzliwym. Cenię to bardziej niż artystyczne talenty, które też nie są żadną zasługą człowieka. Jeśli ktoś rodzi się z graficznymi czy muzycznymi zdolnościami, to ma po prostu szczęście i taki program duszy. Jeśli ktoś talentu nie ma, to ma inny program. Od dziecka lubiłam i umiałam pisać piękne wypracowania. Taki mój dar. Inni ludzie mają problem, by napisać zgrabny post na FB. Czy to ich wina? No przecież nie. Ani moja zasługa. Prawdziwy sukces jest tym, co sami wypracujemy, a nie tym, co dostaniemy za darmo w genach, jak zdolności literackie na przykład.

Oczywiście znowu proszę o elastyczność w rozumieniu tego, co piszę. Należy chwalić utalentowane młode osoby, aby rozwijały swoje zdolności i doceniały siebie. Ale należy też chwalić każde dziecko, także to, które przynosi do domu trójczyny, nie umie malować, a ze śpiewu ma dwójkę. Nie każdy rodzi się z takimi umiejętnościami, które są doceniane w szkole, a każdy zasługuje na miłość i szacunek. Dziecko z mniejszymi możliwościami cierpi w tym szkolnym wyścigu szczurów i to jest złe! Dlatego zawsze sprzeciwiam się zachwytom nad nieobiektywnymi papierkami z czerwonymi paskami.

To cierpienie zostaje wpisane jako wewnętrzny wzorzec na całe życie. Oczywiście, można to uzdrowić, ale przecież chyba nie o to chodzi, by negatywnie kodować młodzież, a potem ją leczyć. Szczęśliwy świat zbudują tylko ludzie, którzy byli szanowani i doceniani w dzieciństwie, a nie obolałe kłębuszki poniżane przez nauczycieli za to, że nie dorastały do ich spaczonej – systemowej wizji.

Nie uogólniam – kulturalny człowiek powinien umieć pisać bez błędów ortograficznych, znać tabliczkę mnożenia i wiedzieć, że Paryż jest stolicą Francji. Ale praktyka pokazuje, że maturzyści nie znają elementarnych podstaw, bo całą energię tracą na zgłębianie funkcji trygonometrycznych, na poznawanie ilości molekularnych połączeń dla każdego pierwiastka czy liczenie odnóg pajęczaków. Po co? Kto układa te programy i kto daje nauczycielom prawo oceniania dzieci za zdolności pamięciowe, a nie za dobroć, kreatywność i serdeczność? Ja takiej zgody nie daję!

Potrzebujemy świata, w którym docenia się życzliwość, serdeczność, altruizm, szacunek dla drugiej osoby, tolerancję. A zdolności plastyczne, biologiczne czy matematyczne są trzeciorzędne. Każdy jakieś ma. Są one po to, by odnaleźć swoją życiową ścieżkę i robić dokładnie to, co kochamy. Można malować obrazy, odkrywać nowe planety czy leki na ciężkie choroby. Można też pysznie gotować, uprawiać śliczne ogrody, naprawiać autka lub szyć buty. Wszystko jest potrzebne i potrzebne nam są rozmaite talenty, a nie tylko te wybrane przez zacofaną duchowo szkołę, która uczy rachunku różniczkowego i badania funkcji (na diabła to komu?), a nie uczy miłości do siebie, podstaw zdrowej relacji, prawidłowej komunikacji czy szacunku dla natury.

Bogusława M. Andrzejewska
Bogusława M. Andrzejewska

Promotorka radości i pozytywnego myślenia, trenerka rozwoju osobistego i duchowa nauczycielka. Pisarka i publicystka, Redaktor Naczelna elektronicznego magazynu „Medium”. Autorka wielu poradników rozwoju. Astropsycholog i numerolog oraz konsultantka NAO. Prowadzi szkolenia na temat wiedzy duchowej i prosperity. Pracuje z Aniołami, robi odczyty w Kronikach Akaszy. Jest nauczycielką Reiki i miłośniczką kryształów, kotów oraz drzew. W wolnym czasie pisze wiersze.

Artykuły: 650
0
    0
    Twój koszyk
    Nie masz żadnych produktówPowrót do sklepu