Czasem, kiedy mamy wyjątkowo trudny dzień, za oknem pada, a w lodówce pusto, osaczają nas rozmaite smutne refleksje. Dajemy się im ponieść i pozwalamy sobie ponarzekać na los. Ogólnie warto wiedzieć, że kiedy spada nam energia, jesteśmy też bardziej podatni na wpływ różnych cudzych sugestii, ale też na to co nazywa się zbiorową podświadomością. To te wszystkie lęki i cierpienia wywoływane przemocą, wojną u sąsiadów, powodzią lub suszą. Taki kołowrotek – pozwalamy, by spadała nam energia, a za chwilę spada ona jeszcze bardziej, a nas dopadają rozmaite lęki.
To tak przy okazji – przypomnienie, by dbać o swoją energetykę i pilnować poziomu wibracji. Chciałam jednak napisać o czymś innym, o refleksji, która mnie nie tak dawno dotknęła, kiedy było mi ciut smutniej. Wierzę, że każdy miał chociaż raz takie myśli i taki pomysł jak ja. Otóż pracowałam wówczas nad jakimś ciężkim karmicznym wzorcem i chyba poczułam się tą pracą zmęczona. Doświadczenie sprzed wielu lat, oczyszczane na tysiąc sposobów, jak cebula pokazywało coraz to inne warstwy. Ilekroć pomyślałam, że wreszcie sobie poradziłam, pojawiał się inny lęk lub inny temat schowany pod tym, z czym się uporałam. I tak bez końca. Znacie to, prawda?
Poczułam się zmęczona i powiedziałam sobie, że niepotrzebnie zepsułam własne życie, bo mogłam przecież wybrać inaczej. Najcięższy i niekończący się wieczny problem mojego losu przyniósł do nas wiele lat temu mój mąż poprzez pewną bardzo złą osobę, którą zatrudnił u siebie w firmie. Chociaż przeżyłam śmierć brata i wielu innych bliskich mi osób, potem przeszłam ciężką operację serca i sto innych dramatów – nadal uważam, że ta bezduszna osoba to koszmarna Puszka Pandory, która wysypała się na nasze życie.
To karma mojego męża, więc w tym właśnie refleksyjnym nastroju odkryłam, że wystarczyło wybrać innego partnera i nigdy nie poznałabym tej pani. Ten pomysł bardzo mi się spodobał, ponieważ wyobraziłam sobie swoje życie bez tej osoby i buzia uśmiechnęła mi się na całą szerokość. W młodości miałam więcej adoratorów, niż kiedykolwiek potrzebowałam. Nie musiałam być z moim mężem. Wybrałam go, bo się zakochałam. Ale przecież mogłam wybrać inaczej – choćby po to, by zobaczyć inną linię czasową.
Natychmiast wyobraziłam sobie mojego poprzedniego partnera, z którym byłam, zanim poznałam swojego obecnego męża. To był bardzo trudny związek, bo tamten pan miał sporo własnych problemów i radził sobie z nimi średnio. Najbardziej krzywdził samego siebie, ale rykoszetem obrywali wszyscy, którzy chcieli mu pomóc. Obecnie nie żyje. Zginął tragiczną śmiercią w płomieniach kilka lat temu. No… jednak nie. To nie byłby dobry wybór. To także mężczyzna z trudną karmą.
Pomyślałam potem o innym mężczyźnie, którego kiedyś kochałam, a potem przez wiele lat się przyjaźniliśmy. Wspaniały wrażliwy człowiek. Życie przy nim byłoby piękne… do czasu. Zanim ukończył czterdzieści lat zachorował na ciężką, nieuleczalną chorobę i po kilku trudnych latach zmarł. Przez chwilę ze łzami w oczach wspominałam dawne lata i myślałam, jak trudną lekcją jest żegnać ukochaną osobę, która odchodzi za wcześnie. Nikomu tego nie życzę. No… jednak nie.
Poważnych miłości i związków nie miałam w życiu więcej, ale miałam przystojnych znajomych, z którymi – jak to się kiedyś mówiło – chodziłam. Jeden z moich sympatii też miał trudne życie i też za szybko odszedł na drugą stronę, umęczony rozmaitymi swoimi sprawami. Jeszcze inny zszedł na tak zwaną „złą drogę” i stał się utrapieniem dla bliskich. Kolejny – wcale nie lepiej, chyba odebrał sobie życie.
Nie, nie jestem femme fatale. Ci wszyscy panowie mieli swoje partnerki i żony oraz rodziny. Ja byłam w ich życiu tylko przez chwilę w młodości. Ale kiedy uświadomiłam sobie ich losy, zrozumiałam, że wcale nie wybrałam źle. Na pewno moje życie byłoby inne. Być może doświadczyłabym mniej lub więcej miłości. Być może byłabym biedniejsza lub bogatsza i mieszkała w innym miejscu na świecie. Jednak w każdym z tych przypadków mierzyłabym się z karmą mojego partnera. Byłoby to inne doświadczenie niż zła osoba, z którą rozlicza się karmicznie mój mąż, ale kto wie, czy nie byłoby mi jeszcze trudniej.
Każda z nas kobiet wchodząc w stały związek z mężczyzną bierze na swoje barki część jego karmy. W drugą stronę to też działa – nasz partner bierze część naszej. Spotykamy się w parach, by wspólnie nieść te wszystkie ciężary i razem odrabiać lekcje. To jedno z ważnych zadań w związku i chyba miłość temu właśnie służy. Kiedy otulamy drugą osobę kochaniem, napełniamy ją wiarą w to, że sobie poradzi. Kiedy uczymy ją kochania siebie, dajemy jej siłę do realizacji najtrudniejszych wyzwań.
To wszystko ogólniki, ale zmierzam w gruncie rzeczy do tego, że nawet w fantazji nie zdołamy uciec od wyborów naszej duszy. Kiedy byłam młodsza i było mi smutno, lubiłam sobie wyobrażać inne życie, inne sytuacje i wierzyć w to, że można tak lekko, radośnie i w podskokach przejść przez swoje wcielenie. Dzisiaj rozumiem, że te wszystkie inne scenerie wcale nie są lepsze i że to, co mamy tutaj i teraz jest dla nas najlepsze na ten moment. I wiem, że mam siłę do rozwiązania wszystkich problemów i moc uzdrowienia wszystkiego, co tego wymaga. Nie uciekam, tylko robię swoje najlepiej jak umiem.
Ta refleksja, o której tu napisałam doprowadziła mnie do punktu, w którym przestałam rozważać, jak by to było, gdybym nie była z moim mężem. Cieszę się, że z nim jestem, bo jego trudna karma nie zmienia faktu, że mam dobry związek i czuję się kochana. Jakoś ciągniemy ten nasz wózek z lekcjami od wszechświata i często śmiejemy się do naszych doświadczeń. Moje życie jest dobre i pełne miłości. Po cóż wyobrażać sobie inne wersje bycia w innych liniach czasowych, skoro jesteśmy prowadzeni najlepszą drogą? Po cóż wpędzać się w niepotrzebne żale po hasłem: „a co by było, gdyby…?”, skoro to co jest, niesie w sobie oprócz problemów także mnóstwo dobra. Lepiej wyliczać codziennie błogosławieństwa, niż żałować, że być może inaczej byłoby lepiej. Być może nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być lepiej, ale czasem to „lepiej” jest tylko iluzją.