Dzisiaj pogaduchy o kamieniach, aby podzielić się z Wami doświadczeniami, czasem nieco zabawnymi, z całego kolekcjonerskiego procesu. Nie ma to wielkiego znaczenia dla osób, które kupiły sobie 2 lub 3 ulubione kamienie i noszą kilka innych w pierścionkach. Ale dla kogoś, kto lubi, zbiera i stara się uzupełniać swoje kolekcje o nowe egzemplarze, takie podpowiedzi mogą być przydatne.
Pierwsza rzecz to znajomość geologii – całkowicie mi obca. Aczkolwiek z dumą wspominam, że mój Tato studiował geologię i pewnie dzisiaj, gdyby żył, moglibyśmy razem cieszyć się rozmaitymi kamieniami. Nie posiadam żadnej wiedzy na tematy geologiczno-mineralogiczne. Posiadam w domu kilka książek o tym, ale moje postrzeganie kamieni jest zupełnie oderwane od ich struktury molekularnej i składu. Kwestia zawartości żelaza czy miedzi w danym kamyczku jest dla mnie o tyle istotna, o ile nie zachęca, by taki kamień wkładać do wody. Jak już każdy mógł zauważyć, dla mnie kryształy są medytacyjnymi portalami do innych wymiarów. Czy należą do siarczków czy krzemianów to rzecz bez znaczenia. W tym zakresie nie wypowiadam się zupełnie, poza podstawowym podziałem, który pomaga mi poruszać się między rodzajami kamieni.
Czasem nawet na targach mineralogicznych spotykam ludzi, którzy nie wiedzą, co sprzedają. To nie kwestia ignorancji, a raczej ogromnej ilości wiedzy, którą trzeba mieć w tym zakresie. Jeśli chcę rzetelną informację, to podpytuję panie w Muzeum Mineralogicznym – z całą pewnością mają tę wiedzę i miło się ich słucha. Mam też znajomych sprzedawców, którzy zakochani w kamieniach wiedzą o nich naprawdę sporo. Nie każdy, kto zbiera kamienie, zna się na nich. Ja jestem najlepszym przykładem bardzo wybiórczego podejścia do tematu.
Drugi ważny dla zbieracza aspekt to nazewnictwo. Ogromna pułapka, w którą kilka razy udało mi się wlecieć. Najczęściej posługuję się nazwami angielskimi, ponieważ w tym języku odnajduję w sieci i w książkach najwięcej cennych informacji. Zasadniczo nie jest to problem, ponieważ nazwy polskie są bardzo zbliżone, np. kwarc to „quartz”, a awenturyn „aventurine”, morganit to „morganite”. Oczywiście, jak w każdym języku mamy też odmienności: szmaragd – „emerald” czy bursztyn – „amber”, ale nie jest tego wiele. Fascynujące są charakterystyczne dla angielskiego opisowe nazwy: „moonstone”, „sunstone”, „cross stone”, „dragonblood stone” itp. Ale zasadniczo każdy od razu wie, o co chodzi. Heliotrop nazywany „bloodstone” w polskim języku ma swoją drugą nazwę „krwawnik”. Tu zatem można się świetnie bawić.
Schody zaczynają się wtedy, kiedy wyskakuje nazwa „lodestone”. Słownik usłużnie pokaże: „magnetyt”. Jeśli jednak nie jesteśmy z tym kamieniem zaprzyjaźnieni, możemy się zgubić. Kiedyś na targach minerałów zapytałam o Magnetyt, a pan z uśmiechem podał mi białą bryłkę do złudzenia przypominającą kredę. Zrobiłam dziwną minę, bo magnetyt wygląda całkiem inaczej. Okazało się, że dostałam Magnezyt. Różnica w jednej zaledwie literze i dwa zupełnie inne kamienie.
Większa pomyłka przytrafiła mi się, kiedy pierwszy raz na targach zobaczyłam surowy Kordieryt. Skojarzyłam natychmiast, że nie mam go w swoich zbiorach i ochoczo wydałam pieniądze. Dopiero w domu zorientowałam się, że to inna nazwa Iolitu, który mam nie tylko w wypolerowanych bryłkach, ale w bransoletce i biżuterii. Nie zapamiętałam, że ten akurat kamień ma różne nazwy, a surowy jak wiadomo, wygląda całkiem inaczej niż szlifowany. Dotyczy to zresztą wszystkich kamieni.
Nie wyrzucam sobie, że zapominam i mylę nazwy. Jest ich całe mnóstwo i jeśli czegoś nie nosimy na co dzień, możemy nawet nie wiedzieć, że występuje pod inną nazwą. Profesjonalny wystawca wypisuje wszystkie nazwy obok kamienia, ale takich niestety nie jest wielu. A szkoda, bo na targi przychodzą zwykli ludzie jak ja, którzy nie zawsze umieją rozpoznać wszystkie minerały. Staram się w swoich opisach podawać różne nazwy, abyście mając Iolit nie kupowali już Kordierytu. Wpisuję także odmiany, bo one bywają czasem prawie identyczne. Np. mój Akwamaryn, piękny błękitny beryl wygląda identycznie jak Goszenit (Goshenit), który z założenia jest bezbarwny. Trzeba być rzeczywiście zamiłowanym specjalistą, by bez problemu poruszać się w tych nazwach. I chociaż z łatwością rozpoznaję dziesiątki kamieni, to jest zaledwie ułamek tego, co jest.
I tu kolejna przygoda. Labradoryt jest jednym z moich ulubionych kamieni. Noszę z upodobaniem od paru lat duże wisiory i pierścionki z nim. Jest na tyle wyjątkowy, że polerowany zawsze poznam. Wy zapewne też, ponieważ to jedyny na świecie kamień z charakterystyczną iryzacją. Jednak kiedy koleżanka przysłała mi zdjęcie z pytaniem, co to za kamień – nie rozpoznałam go. Szara bryłka na zdjęciu nic mi nie mówiła. To mogło być wszystko. Na zdjęciu nie było zupełnie widać połysku… Nie mam wyrzutów sumienia, chociaż oczywiście buzię rozdziawiłam potem ze zdziwienia, że nie rozpoznałam mojego dobrze znanego przyjaciela. No cóż, czasem bywa tak, że na ulicy nie rozpoznajemy ludzi, z którymi chodziliśmy do szkoły, może to więc nic nadzwyczajnego. Ale nie podejmujcie się rozpoznawania kamieni, jeśli nie możecie ich wziąć do ręki. Zdjęcie wszystko zmienia.
I w ten sposób dochodzimy do trzeciego tematu – fotografowanie kamieni. Okazuje się to ogromnie trudne, jeśli chcemy, aby zdjęcie pokazało dokładnie to, co leży przed nami. Zwyczajnie robione zdjęcia przyniosą w efekcie właśnie szare bryłki, łudząco do siebie podobne. Aby wydobyć z kamienia jego barwę, trzeba kamień bardzo starannie oświetlić. I to już wyższa szkoła jazdy, zasadniczo dla profesjonalnych fotografów, ponieważ zrobienie wyraźnej fotografii przedstawiającej kolor kryształu, domaga się specjalnego namiotu (pudełka) i dobrze ustawionej czułości.
Największy urok niektórych kamieni to właśnie iryzacja, o której pisałam wcześniej. I tu z kolei warto ustawić kamień pod odpowiednim kątem, aby aparat uchwycił charakterystyczny połysk. Sprzedawcy internetowi, u których zaopatruję się czasem w kamienie, są w tym mistrzami. Pamiętam, jak kiedyś kupiłam przecudnie niebieski labradoryt i zdziwiłam się rozpakowując szarą bryłkę. Oczywiście wystarczyło odpowiednie światło i odnalazłam ten cudowny kobaltowy połysk. Warto jednak pamiętać, że czasem kamień wygląda, jak… zwykły kamień i dopiero dobrane oświetlenie wydobywa z kryształu całą jego magię.
Niektóre rodzaje, np. Tanzanit, są półprzejrzyste, ale kiedy kawałki są ciemne, zobaczymy to dopiero pod światło. Inne, np. Astrofilit mają na powierzchni niesamowite iskrzące wzory, które można sfotografować tylko pod odpowiednim kątem oświetlenia. Jest tu niesamowita przestrzeń do zabawy i eksperymentów z aparatem. Czasem prawdziwe cuda możemy odkryć dopiero w obiektywie. A czasem w żaden sposób nie możemy uzyskać autentycznego koloru. Ja tak mam z Obsydianem Mahoniowym, który ma piękny ciemny brązowy kolor, a na zdjęciach uporczywie wychodzi pomarańczowo rudy.
Jeśli robimy zdjęcia dla siebie lub na sprzedaż, najwygodniej wykorzystać słoneczny dzień i przy naturalnym oświetleniu dopasować kontrastowe tło, które uwypukli kolor kryształu. Wadą takiego pstrykania zdjęć jest oczywiście cień, który potem trzeba usunąć z pomocą obróbki. Jest i druga przeszkoda – błyszczące kamienie i kryształy odbijają nie tylko lampy, którymi je oświetlamy, stąd korzystanie z namiotów. Odbijają też okna, jeśli próbujemy zrobić zdjęcie przy dziennym świetle na biurku. A Aury jak lustro odbijają nawet dłoń z aparatem. Jest tu więc mnóstwo wyzwań dla niedzielnego fotografa, który nie dysponuje profesjonalnym sprzętem.
Na szczęście nie aspiruję do mistrzostwa w temacie, chociaż nie ukrywam, że bardzo lubię fotografię, ale profesjonalistką nie jestem i nie będę. Zdjęcia kamieni na mojej stronie są czysto poglądowe i na dodatek ozdabiam je celowo „światełkami” – to taki mój swoisty podpis. Nie przeszkadza mi, jeśli ktoś skorzysta z moich zdjęć, ale w ten sposób chronię siebie przed ewentualnym podejrzeniem, że korzystam z cudzej pracy. To też forma prezentacji posiadanej przeze mnie pięknej kolekcji, którą kocham ogromnie i która cieszy moje serce od lat.