Uwielbiam czytać. Należę do tych osób, które jako dziecko z wypiekami na twarzy czytały w każdej wolnej chwili i do późnej nocy z latarką pod kołdrą. Biblioteki były moim ulubionym miejscem, a w domu moich rodziców rozmaite lektury zapełniały półki od podłogi po sufit. Nie zmieniło się to, kiedy dorosłam i urodziłam swoje dzieci, bo kiedy tylko miałam troszkę czasu dla siebie – czytałam, czytałam, czytałam… A kiedy przychodziłam do kogoś w odwiedziny, to w pierwszej kolejności stawałam przed regałem z książkami. Znacie to, prawda?
Nauczyłam się czytać, kiedy miałam 4 latka i chyba już od tamtej pory bardzo doceniam ten cudowny dar łączenia liter, który przenosi nas w magiczne światy albo naukowe wymiary, pozwalające rozumieć więcej. W wieku szkolnym uwielbiałam literaturę podróżniczą i wędrówki po najdalszych zakątkach świata. Moje ulubione książki to między innymi cykl przygód Tomka Wilmowskiego napisany przez Alfreda Szklarskiego. Dzięki nim zwiedziłam pół ziemskiego globu i zainteresowałam się w kulturą Inków.
Jako dziecko bardzo lubiłam niezwyciężonych bohaterów, takich jak Winnetou czy Old Shatterhand. Takie postacie przeszły dzisiaj do lamusa, a krytycy wyraźnie podkreślają, że literacka postać nie może i nie powinna być idealna – ma być zwyczajna, ułomna, pełna ludzkich słabości. Myślę, że to powszechna tendencja, aby czytelnik mógł poczuć się lepiej. Ale ja nie potrzebuję bohaterów podobnych do mnie. Nadal lubię silne i niezwyciężone postacie, które ratują świat i są absolutnie niepokonane. Bo dla mnie książki beletrystyczne to drzwi do marzeń. Czytam je po to, by się w czasie czytania uśmiechać się z zachwytu i wzdychać w poczuciu totalnego bezpieczeństwa.
Potem zaczęłam czytać powieści SF i fantasy, odkrywając inną formę ciągle przecież baśni. Ale tego właśnie w książkach szukałam: światów, które rozwiązują najtrudniejsze problemy i znajdują lekarstwa na wszystkie dolegliwości. Właśnie to dawało mi siłę przetrwania, kiedy mój brat umierał z powodu nieuleczalnej choroby, kiedy wszystko traciłam i spadałam na samo dno piekła. Ucieczka w czytanie jest sto razy lepsza niż ucieczka w jakieś uzależnienia – nie ma co do tego wątpliwości. Ale ponadto – daje siłę. Kiedy zamykałam książkę, podwijałam rękawy i brałam się za bary z życiem. Gdzieś na dnie duszy niosłam moc niezwyciężonych herosów i radość życia poszukiwaczy przygód. To mi pomagało wytrwać i pokonywać przeszkody.
Pozytywna lektura napełnia nas dobrą energią i daje dużo pięknej mocy. Nie jest tym samym, co chowanie się pod kloszem, bo nie chroni nas przed konfrontacją z życiem. Ale napełnia nasze wewnętrzne akumulatory nadzieją na dobro. Siła bierze się właśnie z tej nadziei, to ona obdarza nas wytrwałością. Kiedy czytamy dużo dobrych książek, to nasza podświadomość wypełnia się wiarą w to, że możemy pokonać rozmaite przeszkody, że mamy w sobie siłę i że przed nami na końcu drogi zawsze znajdzie się jakiś Happy End. Niczego więcej nie potrzebujemy, by twórczo zmagać się z tym, co życie przynosi.
Czasem bywa i tak, że trudności się nawarstwiają. Czy należy bać się rozczarowania i tego, że nie doczekamy żadnego dobra? Myślę, że to zupełnie nie ma znaczenia, bo zawsze spotykamy jakieś piękne sytuacje i wspaniałych ludzi. Zawsze. A poza tym liczy się przecież nasz odbiór, nasza reakcja na to, co się wydarza. Można widzieć szklankę w połowie pełną lub w połowie pustą. Rozczarowanie to ta druga wersja. Optymista nigdy nie jest rozczarowany, bo zawsze znajdzie dla siebie jakąś inspirację. Warto pamiętać, że bycie szczęśliwym zależy tylko od nas, od naszej decyzji, a nie od sytuacji.
Właśnie dlatego, że lubię baśnie, opowieści fantasy i potężnych herosów, z łatwością umiem też myśleć pozytywnie. Przyznam się, że nie potrzebuję książek o bólu, chorobie i rozpaczy – życie przynosi nam takie doświadczenia pełnymi garściami. Potrzebuję wiary, nadziei i uśmiechu, aby łatwiej tworzyć piękne wyobrażenia. Albo szczypty magii, która sprawia, że dobro pokonuje zło. Noszę w sobie takie cudne opowieści jak najcenniejsze skarby i kiedy jest mi szczególnie ciężko, zamykam oczy i przywołuję je jak Światło. To działa, jak zapalenie wewnętrznej lampy. Wraca siła.
Książki, podobnie jak filmy, wypełniają naszą podświadomość obrazami. Moim zdaniem powinny być piękne i pełne mocy. To, czym się wypełniamy, to przyciągamy potem do swojego życia. Pisałam już o tym, że powinniśmy czytać tylko dobre podnoszące na duchu książki. W gruncie rzeczy mogą dotyczyć trudnych aspektów i opisywać problematyczne sytuacje. Ważne, by niosły nadzieję, a ich puenta napełniała nas mocą. Nie mają dla mnie wartości lektury, które przerażają, pozbawiają siły i chęci do życia. A takie też są, dlatego warto wybierać mądrze.
Na koniec przyznam się, że kiedy byłam zmuszona do pobytu w szpitalu, specjalnie wzięłam ze sobą swoje ulubione pozytywne książki przygodowe. Chyba właśnie opowieści A. Szklarskiego. Ładowały mnie dobrą energią, nadzieją i radością w czasie pomiędzy badaniami i lekarskimi wizytami. Byłam wtedy dorosłą osobą, mężatką i matką. Takie młodzieżowe tytuły na mojej szafce nocnej mogły nawet śmieszyć niektórych. Ale mi pomagały. Znane pozytywne postacie, siła i moc, wartościowe przesłania – tego było mi wówczas trzeba najbardziej. Dzisiaj powiedziałabym krótko: potrzebowałam wysokiej energii, aby sprostać wyzwaniu. Zrobiłam to na wyczucie, zabrałam ze sobą książki, które niosły mi siłę i ukojenie.
Niektórzy wolą ambitne lektury. Wśród nich zapewne są takie o wysokich wibracjach, ale są też takie o niskich. Czasem ktoś mi poleca coś znanego i wielokrotnie nagradzanego. Czytam i rozczarowuję się niską energią. Walor literacki, piękne formy powieści to nie wszystko. Potrzebujemy czegoś więcej… Ja potrzebuję na pewno. Szkoda mi czasu na obniżanie sobie wibracji. Zawsze wybieram książki z dobrą energią. Wolę czytać piękne baśnie, niż smutne historie nagradzane przez krytyków.