Należę do mentalnego znaku Bliźniąt, co pozwala mi intelektualnie pojmować więcej, niż pojmuje przeciętny człowiek. Przeciętny, bo rzecz jasna spotykam na swojej drodze także mnóstwo ludzi równie lub bardziej inteligentnych ode mnie. Posadowienie ważnych planet osobistych w znakach mentalnych, typu Bliźnięta czy Strzelec sprawia, że na wiele rzeczy patrzymy poprzez pryzmat logiki. Nie jest to ani dobre ani niedobre. Jest po prostu pewną jakością.
Jednak wiedząc o tym, jak ważne jest dla mnie rozumienie, staram się rozmaite skomplikowane kwestie werbalizować. Omawiając je, analizując, układam na logicznych płaszczyznach, przez co stają się bardziej klarowne. Aczkolwiek w drugą stronę bywa problemem, kiedy pojawia się intuicyjny wątek, którego nie sposób mentalnie przyporządkować w jakikolwiek sposób. Jeśli dotyczy ważnej kwestii, może stanowić przeszkodę. Wiele osób ma podobnie – muszą rozumieć, by zastosować. A co jeśli zrozumieć nie sposób?
Dotyczy to zwłaszcza rozmaitych wzorców odpowiedzialnych za określone doświadczenia. Aby taki wzorzec zmienić na lepszy, najpierw trzeba go zauważyć i nazwać. Nie trzeba go analizować, ale w jakiś sposób trzeba rozumieć, co się zadziało i czego się obawiamy lub co uznaliśmy za przydatne, aby ostatecznie w procesie uzdrawiania wyeliminować to coś całkowicie ze swojego pola energetycznego.
Jednak pomimo potrzeby rozumienia wydarzeń, dostrzegam w swoim życiu obszary, których nie chcę traktować poprzez pryzmat logiki. Należy do nich z całą pewnością uczucie kochania. Nigdy nie wybierałam zdrowo rozsądkowo, kogo będę lubić, darzyć sympatią czy miłością. Otwieram się na to, co przychodzi i podążam za tym, nie zrażając się zewnętrznymi pozorami. Wszechświat wynagradza mnie w tym względzie niesamowitymi niespodziankami. Warto iść za sercem, zapominając o logice.
„Miłości się nie pisze. Miłość się czuje” – wymądrza się Kubuś Puchatek w popularnych memach. I rzeczywiście ma rację. Próba podporządkowania uczuć logice do niczego nie prowadzi. Najprościej rzecz ujmując: nie ma ludzi idealnych, więc obdarzanie sympatią i zaufaniem kogokolwiek jest z gruntu pozbawione rozsądku. Zawsze prędzej lub później zostaniemy oszukani i rozczarowani. Powinniśmy być nieufni, samowystarczalni, zdystansowani i chłodni. Ale czy ktokolwiek chciałby tak żyć? Na pewnym etapie odkrywamy, że wcale nie chodzi o zaufanie. Ale – przyznaję – trzeba do tego dorosnąć.
Niedojrzałość to oczekiwanie od innych, że będą żyli dla nas, a nie dla siebie. Że zrezygnują ze swoich priorytetów, by zaspokoić nasze marzenia. Stąd u młodych kobiet nierealne rozmyślania o księciu z bajki, który kocha na śmierć i życie, nie dostrzegając innych kobiet czy nawet innych ludzi. Stąd rozczarowanie kimś, kto jest zwyczajnie sobą i szuka szczęścia dla siebie po swojemu, stawiając swoje dobro, ponad dobrem egzaltowanej panienki.
Dopiero na pewnym etapie dostrzegamy, że podążanie własną drogą jest uczciwe. Że mamy prawo żyć dla siebie, dokonywać wyborów dla siebie, a nie dla żony czy męża. Że mamy prawo kochać tak, jak chcemy i szukać uczuć dla siebie inaczej, niż narzucają społeczne standardy. Kiedy to wreszcie zrozumiemy, przestajemy być nieszczęśliwi. Przestają nas ranić ludzie, którzy żyją po swojemu, nie bacząc na nasze nierealne oczekiwania. Zaczynamy sami kształtować swój los i z radością patrzymy na każdego, kto jest obok – taki jaki jest. Nie oczekujemy i tym samym nie przeżywamy rozczarowania.
Rozumienie drugiej osoby ogranicza się tutaj tylko do dawania każdemu prawa, aby był sobą, na swój sposób, zgodnie z własną wizją. Nie musimy na poziomie logicznym pojmować, dlaczego ta wizja jest inna od naszej. Stąd już blisko do prawdziwego kochania. Miłość nie stara się rozumem dopasować człowieka do jakiejkolwiek społecznej klatki. Miłość przyjmuje drugą osobę taką, jaką jest. Niczego nie żąda. Niczego nie oczekuje. Nie zadaje pytań o zaufanie. Cieszy się, że może kochać.
Czym jest zaufanie? Oczekiwaniem, że ktoś spełni nasze żądania. Nie rozczaruje i nie zaskoczy własną, odmienną wizją świata. To pewność stereotypu. Dojrzałość duchowa wychodzi poza więzy oczekiwań i pozwala być sobą. Nie potrzebuje, by drugi człowiek naginał się do naszych pragnień. Szanuje człowieka w każdej formie. I nie obawia się niczego. Bo kochając siebie, nie dajemy przestrzeni do tego, by zostać zranionym. Kiedy nauczymy się siebie obdarzać miłością, pozwalamy innym być sobą. Nie zagrażają nam swoją indywidualnością. Stają się fascynujący dzięki swojej niepowtarzalności. I godni kochania.
Aby rozumieć drugiego człowieka, należy najpierw samemu zrozumieć siebie. Tylko to, co mamy w sobie, możemy przenosić na innych. Jeśli ktoś jest zagubiony w nieuporządkowanych, przestarzałych emocjach, to sam nie wie, czego naprawdę chce. Ogólnie może tęsknić na wyjściem z chaosu, ale szuka tego wyjścia z poziomu braku, z poziomu labiryntu i zagubienia. Z tego punktu nie znajdzie nic. Musi zacząć od wyrzucenia na śmietnik całej brudnej przeszłości, której kurczowo się złapał, żeby móc być biednym i zagubionym. Musi odważyć się na puszczenie tego, co czyni go nieszczęśliwym. Ale najpierw musi dać sobie prawo do doświadczania Dobra. Dla niektórych to pułapka na całe życie.
Brak zrozumienia dla samego siebie i dla prostej przeciwwagi, jaką może wnieść Dobro do naszego życia, prowadzi w setki ślepych uliczek. W każdej można spotkać inne oblicze swojego starego bólu. Dopóki nie zrozumie się własnego zabłąkania, nie wyjdzie się z matni. A co gorsza – nigdy nie będzie się rozumianym przez innych. Można całe życie błąkać się po peryferiach nieudanej komunikacji. Wszechświat jest lustrem, które odbija tylko nasze prawdziwe jakości. Dopóki nie odważymy się zapragnąć Dobra, nie doświadczymy go. Dopóki powtarzamy: „nikt mnie nie rozumie”, nie zrozumiemy sami siebie.
Wyjście wcale nie jest trudne. Wystarczy pokonać lęk przed zmianą i puścić przeszłość. Powiedzieć sobie: „zaczynam na nowo z czystą kartą”. Odciąć się od wszystkiego, co nie daje radości, miłości i zachwytu, a potem wytrwale podążać za tym co piękne, miłe i przyjemne, aż stworzy się nową kolekcję dobrych doznań. Potem można wybierać i decydować. Ale wówczas zaczynamy już odróżniać ból od przyjemności, a tym samym zaczynamy rozumieć siebie i to, co dla nas ważne.
Dostrzegam jeszcze jeden piękny obszar, w którym nie muszę nic rozumieć i w całości zdaję się na to, co czuję. To wiara. Nie trzeba widzieć, słyszeć ani dotykać, by wierzyć. Sensem wiary jest przekonanie, że jest, chociaż schowało się poza zmysłami i poza logicznym pojmowaniem. Czy trzeba rozumieć Anioły? Czy trzeba logicznie ogarniać Smoki, Jednorożce lub Krasnoludki? Albo wierzymy, albo nie. Jeśli nie wierzę, to szkoda czasu na rozmyślania. Jeśli wierzę, to wierzę i już.
Dodam na koniec, że wiara z reguły przynosi określone profity. Bo wszechświat jest tak skonstruowany, że kiedy otwieramy na coś pięknego serce, to ta właśnie piękna rzecz trafia do nas. Nie odwrotnie. Ludzie chcą rozumieć i mówią: „jak zrozumiem, to uwierzę”. A to nigdy tak nie zadziała. Logika umysłu rozsypuje delikatne energetyczne struktury. Jeśli wierzę i z zamkniętymi oczami wyciągam dłoń, to nagle ląduje na niej tęczowy koliber. Bo zaufałam. Bo mocą serca przyciągnęłam to, w co uwierzyłam.
Na tym polega magia biegania po rozżarzonych węglach, które parzą palce, kiedy chcemy je dotknąć dłonią. Nie da się zrozumieć tego zjawiska, ale wystarczy otworzyć serce i na stopach pozostaną tylko ślady węgla – żadnych oparzeń. Na tym polega fenomen zdjęć orbów – poza zasięgiem każdego, kto chce to naukowo wyjaśnić. Wystarczy otworzyć serce i zdjęcia pełne są migoczących świateł. Zatem to Kubuś Puchatek ma czasem rację: „miłość się czuje”. Po prostu. Nie wszystko musimy rozumieć.