Piszę na wiele tematów, a chyba nigdy nie pisałam o swoich dzieciach. O harmonii macierzyństwa i całej magii, którą ze sobą ten stan niesie. Być może postrzegam to jako coś oczywistego. Jest to taki kawałek mojego życia, który zawsze napełnia mnie najlepszymi wibracjami. Szukam więc do pisania tematów trudnych i kwestii, które tworzą w naszym życiu rozmaite wyzwania. Macierzyństwo nigdy nim dla mnie nie było. W bycie matką weszłam w sposób tak naturalny, jakbym nigdy nic innego nie robiła. A że wokół mnie mnóstwo innych mniej lub bardziej spełnionych matek, zobaczyłam w tym coś tak oczywistego, że pisać o tym nie ma potrzeby.
Tymczasem znajomy zaskoczył mnie arcyciekawym pytaniem zadanym na forum: „Dlaczego macie dzieci? Dlaczego się na to zdecydowaliście?”. Jak łatwo się domyślić – tyle różnych odpowiedzi, ile odpowiadających. Bo to nie tylko przedłużenie gatunku, poczucie obowiązku czy spontaniczna potrzeba, bo „przecież wszyscy mają dzieci”. To także ważne lekcje miłości, wybaczania, tolerancji, rozumienia, szacunku, akceptacji. Każdy odnajduje w tym coś innego. Ja również mogę pisać wyłącznie z własnego poziomu postrzegania tematu.
Przyznaję, że posiadanie dzieci nie było nigdy celem mojego życia. Chciałam oczywiście mieć rodzinę, kochać i być kochaną, ale moim celem była realizacja zupełnie innych marzeń. Takich jak pisanie książek, podróżowanie, posiadanie własnego czasopisma, publikacje. Dzieci były dla mnie wzmocnieniem więzi z partnerem. Dając im życie, myślałam o tym, że są Kimś całkiem odrębnym, kto kiedyś dorośnie i będzie miał swoje własne pasje. Nie rodziłam ich ani „sobie”, ani „dla siebie”. Chociaż to doświadczenie zaskoczyło mnie potem swoją cudownością i ogromnie uszczęśliwiło. Macierzyństwo to naprawdę wielki dar.
Matką zapewne byłam zwyczajną, jak każda inna kobieta. Troszczyłam się, karmiłam, ubierałam, tuliłam, śpiewałam kołysanki, chodziłam na wywiadówki. Czym się różniłam od przeciętnej matki? Chyba tylko jednym: bardzo szybko zaczęłam swoje córki traktować jak partnerki do rozmowy. Rozmawiałam z nimi o wszystkim, wszystko tłumaczyłam. Nawet wtedy, kiedy miały ledwie kilka lat, mówiłam do nich, co czuję i co myślę. Rzadko stawałam wobec nich jak ktoś, kto ma nad nimi władzę i może palnąć ze złością: „bo tak każę i już!”.
Moim najlepszym nauczycielem była moja własna Mama. Autorytarna. Wymagająca. Surowa. Nieprzystępna. Oczekująca, że będę mówić do niej w trzeciej osobie. Obiecałam sobie, że będę moje dzieci traktować z ciepłem i bezpośredniością, której zawsze mi w domu rodzinnym brakowało. Dotrzymałam słowa. Moje córeczki mogły do mnie mówić tak, jak chciały. Byłam więc „Muminkiem”, „Mamutkiem”, „Maminką”, „Matronką”, „Emilką”… Trudno wprost wymienić wszystkie pełne miłości imionka, którymi mnie obdarzały.
Kiedy starsza córka miała 11 lat, a młodsza 8, weszłam na duchową ścieżkę, co zaowocowało jeszcze większą miłością, bliskością i jeszcze większym rozumieniem moich dziewczynek. Jak tylko dowiedziałam się, że trzeba dziecko przytulać co najmniej jedenaście razy dziennie, natychmiast wprowadziłam to w życie. Wtedy też zaczęłam każdego dnia mówić moim córkom, że je kocham i że są dla mnie ważne i doskonałe takie, jakie są. Myślę, że to jest ciekawa wychowawcza metoda – w tym najlepszym znaczeniu. Polecam z całą pewnością każdemu, ponieważ miłość uzdrawia wszystko, a budowanie poczucia wartości jest zawsze dobra inwestycją.
Moje córki są dzisiaj moimi największymi przyjaciółkami. Tak dosłownie. Kiedy coś się dzieje, najpierw dzwonię do nich, żeby z nimi przedyskutować problem. Kiedy u nich coś się wydarza, rozmawiają ze mną. Dzisiaj są dorosłymi kobietami, mam przecież nawet szesnastoletniego wnuka. Ale rozmawiały ze mną też wtedy, kiedy były nastolatkami. Wiedziałam o ich pierwszych miłościach, bo nie bały się opowiadać mi o tym, co było dla nich ważne. Przecież rozmawiałyśmy ze sobą zawsze. Jak koleżanki. Nie bały się zatem mówić mi też o rzeczach trudnych, takich jak narkotyki, jak seks, jak popalanie trawki. Udało mi się utrzymać ich zaufanie, tłumacząc pewne rzeczy całkiem spokojnie, bez potępiania i bez gniewu.
Myślałam, że to powszechne. Okazuje się, że wcale nie. Z zaskoczeniem dowiedziałam się, że wiele matek pracowicie buduje w stosunku do dzieci pełen wyższości dystans, by zapewnić sobie ich szacunek. Potem, kiedy dzieci stają się dorosłe, ten dystans zostaje. Relacje międzypokoleniowe u moich znajomych oparte są głównie na powinności, czasem na wdzięczności, bo przecież matki oddają pociechom swój ostatni grosz i nocami lepią dzieciom pierogi. Oczywiście jest tam miłość, ale taka właśnie pełna dystansu.
U mnie nie ma tego dystansu. Czasem żartujemy sobie w taki sposób, że zacierają się wszelkie granice. To przy moich córkach śmieję się najczęściej, najszczerzej i najmocniej. Kiedy spotykamy się we trzy, świat przewraca się ze śmiechu do góry nogami. Ale bywają i poważne rozmowy, bywają łzy i tupanie ze złości, bywają zażarte kłótnie. Życie przynosi nam przecież różne doświadczenia. Jednak moim największym sukcesem okazuje się absolutna bliskość i ogromna przyjaźń. Czuję wsparcie moich dziewczyn, czuję ich zaufanie i bezpośredniość. To moja harmonia, o której chciałam Wam opowiedzieć.
Bycie matką może być zatem pełne harmonii. Zapewne często też bywa, szczególnie w pierwszym okresie, kiedy kobieta szczęśliwa w świeżym związku, cieszy się maleństwem lub dwójką czy trójką maluchów. To taki czas, który sam w sobie niesie mnóstwo dobrej energii. I do pełnej harmonii wystarczy, jeśli dzieci są zdrowe. Z całą resztą wychowawczego trudu radzimy sobie mniej lub bardziej instynktownie.
Ale potem często gubimy tę równowagę. Kiedy dzieci zaczynają samodzielnie myśleć, skracamy smycz i zaciskamy im na szyi obrożę. Tak najłatwiej: „masz mnie słuchać i już!”. Zapracowani, zabiegani, nie mamy czasu ani ochoty na „tłumaczenie smarkaczowi”, dlaczego coś jest niewłaściwe. Ja lubiłam te rozmowy. Obie moje córki są bardzo inteligentne i bardzo niezależne intelektualnie. Dyskusje z nimi były dla mnie inspirującym wyzwaniem. Rozmawiamy więc nadal cały czas, chociaż dzisiaj nic im nie muszę tłumaczyć. Czasem to one pokazują mi opcje interpretacyjne, które przeoczyłam. Czasem ich intuicja okazuje się być bardziej niezawodna niż moja.
Bywa i tak, że ktoś zapracowany wielce nie ma w ogóle czasu dla dzieci. Kiedy wreszcie trafia na emeryturę, ma obok siebie obce dorosłe osoby, którym próbuje wytłumaczyć, że chciał im zapewnić wszystko. A oni tak zwyczajnie woleliby mieć mniej, ale pograć z ojcem w piłkę lub poczytać z mamą bajki. Życiowych scenariuszy jest mnóstwo. Zawsze pokazujemy tylko ogólniki. Mi na pewno było łatwiej, bo w czasie, kiedy moje dziewczynki były malutkie, nie musiałam pracować zawodowo. Mój mąż zdecydował, że sam nas utrzyma i udało mu się to całkiem nieźle. Miałam więc dla nich czas.
Moja harmonia w byciu matką, to przede wszystkim przyjaźń, jaką udało mi się zbudować. To wspólne z córkami spędzanie wolnego czasu także dzisiaj, kiedy mają swoje rodziny. To fakt, że one lubią ten czas właśnie ze mną spędzać, chociaż mają przyjaciół wśród swoich rówieśników. To wspólne lektury, wspólne zainteresowania i wspólne oglądanie ulubionych seriali. To wreszcie wspólna ścieżka wewnętrznego wzrastania – Reiki, prosperita, numerologia, praca w Kronikach Akaszy. Nie muszę ich do niczego zachęcać. Moje córki same się tym interesują i wiedzą, co dobre i z czego chcą korzystać. Wspaniałą rzeczą jest wspólne robienie energetycznych zabiegów.
Nie zastanawiam się nad tym, czy coś osiągnęły, tylko pytam, czy są szczęśliwe. Bywa różnie, jak to w życiu. Ale w tym wszystkim być może najważniejsze jest to, że obie mają dobre serca. Nie tylko dla bezdomnych zwierząt, które dokarmiają, chronią i wspierają. Także dla ludzi, którym pomagają energią. Mogę też śmiało rzec, że nikt z ich powodu nie płacze. Tego udało mi się je nauczyć – Dobra. Nie krzywdzenia. Nie poniżania. To właśnie postrzegam jako harmonię w byciu matką. Jak zwykle to moja harmonia i mój ogląd tematu.