Stare dzieje

Pracując z rozmaitymi niekorzystnymi wzorcami, bardzo często sięgamy do przeszłości i przypominamy sobie dawne wydarzenia, nawet te z dzieciństwa, które potwierdzają owe wzorce, jak matryca przyciągające do nas niemiłe sytuacje. Chociaż powinnam napisać inaczej: przypominamy sobie trudne chwile, które prawdopodobnie były wynikiem określonych kodów wewnątrz nas. Zawsze zadawałam sobie pytanie: po co dzieciom takie bolesne doświadczenia? Przecież żadne dziecko tego nie rozumie i nic pożytecznego zrobić z tym nie może? Często nawet dorosły nie zna zasad Prawa Przyciągania i w kółko powiela te same schematy.

Szukając odpowiedzi na to pytanie odkryłam, że nasza dziecięca wrażliwość mocniej zapisuje określone sytuacje. Dzięki temu wspomnienia pewnych zjawisk i odczuć mogą być skutecznym potwierdzeniem wzorców, z którymi zdecydujemy się pracować. Jakkolwiek poważnie to zabrzmiało – ta praca to najczęściej uświadomienie sobie pewnych przekonań, które warto zastąpić czymś, co będzie lepsze dla nas.

Posłużę się przykładem. Dawno temu, kiedy miałam może 11 lub 12 lat, w czasie wakacji zostałam bez powodu zaatakowana werbalnie przez pewną starszą ode mnie o parę lat młodą kobietę. Dajmy jej na imię Marysia. Owa Marysia była na stażu w sklepie, w którym pracowała moja ciocia. Przychodziłam tam z koleżanką, żartowałyśmy i śmiałyśmy się czasem z różnych rzeczy, ale Marysię traktowałam z szacunkiem jak każdego dorosłego. Prawdę mówiąc była mi obca, nic o niej nie wiedziałam i nie zajmowałam się tą osobą, poza grzecznym “dzień dobry”. Któregoś dnia Marysia naskoczyła na mnie wyzywając mnie od bezczelnych i zarozumiałych, zadzierających nosa. Perorowała złośliwie kilka minut, a wszyscy obecni wówczas w sklepie stali i słuchali. Nie pamiętam już, czy coś odpowiedziałam, czy się broniłam, czy przepraszałam, pamiętam tylko swoje ogromne zaskoczenie i poczucie krzywdy. Ponieważ nigdy nie powiedziałam jej złego słowa, niczym jej nie obraziłam, nic złego nawet o niej nie pomyślałam – ten atak był wtedy absolutnie niezasłużony.

Sprawę odchorowałam. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Siedziałam w depresji gapiąc się w okno, a łzy ciekły mi same po policzkach. Moi bliscy próbowali mnie pocieszać, rzucając sloganami, ale nie usłyszałam od nikogo żadnego sensownego argumentu. Nie rozumiałam, dlaczego mnie to spotkało. Byłam przecież tylko dzieckiem, które wierzyło głęboko, że życie jest adekwatne, a kara następuje tylko w odpowiedzi na winę. Ja nie byłam niczemu winna. Zostałam zmieszana z błotem, bo komuś się tak spodobało.

Po jakimś czasie doszłam do siebie, a wkrótce potem wróciłam z wakacji do domu. Nigdy więcej nie spotkałam tej osoby. Być może nawet udało mi się z czasem zapomnieć. Życie toczyło się nadal, więc brałam w nim udział, ale nie umiem Wam powiedzieć, kiedy naprawdę przestałam myśleć o tym wydarzeniu. To było przecież pół wieku temu. Natomiast to, co rzeczywiście ważne – po wielu latach przypomniałam sobie tę sytuację, kiedy pracowałam z poczuciem własnej wartości i kochaniem siebie. I zadałam sobie pytanie: po co nam takie doświadczenia, skoro nie umiemy z nich wyciągnąć żadnych wniosków?

W całej tej historii uderza mnie moja własna bezbronność i to, że nie mogłam na poziomie dziecka zrozumieć, co to dla mnie oznacza. W późniejszym życiu miałam różne konflikty, jak każdy, ale zawsze był w nich jakiś mój udział. Coś zrobiłam nie tak, coś powiedziałam w emocjach, czegoś nie dopilnowałam. Ogólnie – nie przypominam sobie dzisiaj żadnej innej podobnej sytuacji. W ataku Marysi było coś karmicznego, coś nieodwołalnego jak przeznaczenie i gdybym mogła cofnąć się w czasie, nie umiałabym temu zapobiec w żaden sposób. Bo do dzisiaj nie wiem, czym zawiniłam tej osobie, co zrobiłam źle i co mogłabym zrobić, aby tego nie doświadczyć. To musiało się stać. Po co?

Dzisiaj z poziomu dojrzałej osoby wiem i rozumiem, że – po pierwsze – Marysia miała jakiś problem ze sobą. Odreagowała na mnie, ponieważ czegoś mi być może zazdrościła. Chociaż była starsza ode mnie, nie miała mojej pewności siebie, mojej radości życia, mojej błyskotliwości. Byłam lubiana i otoczona rówieśnikami. Być może doskwierała jej samotność? Jej bezpodstawny atak bardzo mocno zabarwiony był zawiścią o to, że jestem uśmiechnięta, mam przyjaciół, śmieję się, żartuję, cieszę życiem. Jako dorosła osoba widzę dzisiaj, że nie mogła znieść mojej radości i tego, że błyszczę wśród rówieśników.

A być może żartując z koleżanką, powiedziałam nieświadomie coś, co ją zraniło? Tego już nigdy się nie dowiem, bo w jej zarzutach nie było niczego konkretnego ani niczego prawdziwego. Zarzucała mi zadzieranie nosa, a ja z ogromną serdecznością traktowałam wówczas wszystkich i za to właśnie byłam lubiana, że nigdy nie czułam się lepsza od innych. W tym miejscu przypomnę, że nie odpowiadamy za cudze interpretacje, tylko za własne intencje. Nie ma w nas winy, jeśli nie ma w nas chęci dokuczenia komuś. Na pewno nie interesowało mnie dokuczanie jakiejś obcej mi Marysi. Generalnie jako dziecko nie lubiłam nikomu dokuczać. Nie byłam konfliktowa.

Zatem – po drugie – i najważniejsze, moją lekcją była miłość do siebie. Już jako dziecko niosłam w sobie taki wzorzec. Może wrodzony, może karmiczny, może wyniesiony z domu – wzorzec niskiego poczucia wartości. Atak Marysi był odpowiedzią na moją wewnętrzną mocno zakotwiczoną matrycę braku szacunku dla siebie i głębokiego przekonania o tym, że jestem złą osobą. Wielokrotnie powtarzam, że wszechświat jest tylko lustrem i odbija tylko to, co mamy w sobie. Musiałam mieć w sobie dużo złości na samą siebie, a owa Marysia tylko to zinterpretowała werbalnie.

Oczywiście w wieku 11 lat nie rozumiałam tego i kompletnie nie wiedziałam, że cała ta sytuacja jest po to, by czegoś mnie nauczyć. Powiedziałabym, że wszechświat działa bezsensownie, wrzucając dzieciom za trudne dla nich lekcje. Bo to trochę tak, jakby stanąć nad piaskownicą i zażądać od maluszków rozwiązywania zadań z geometrii analitycznej. Nie byłam na to gotowa, tak jak wielu spośród Was nie było gotowych na wszystkie traumy, które dotykały Was w dzieciństwie. Zatem, po co nam to?

Pierwsza myśl, to przyjęcie, że wszechświat jest bezduszną maszyną, która działa ściśle według zasad Prawa Przyciągania i daje wszystkim dokładnie to, co niosą w sobie jako wzorce. Nie zważając na wiek, doświadcza cierpieniem także całkiem małe dzieci i nastolatki na równi z dorosłymi. Byłoby to okrutne, ale logiczne. Spotykam podobne opowieści z dzieciństwa u wielu duchowych nauczycieli, którzy jako maluchy doświadczali pogardy, złośliwości i okrucieństwa, czy po prostu rozmaitych niesprawiedliwości.

W jednej ze swoich książek Anita Moorjani opisuje sytuację, kiedy jako mała dziewczynka – z okazji jakiegoś święta stała w szkole w kolejce po ciasteczko, którego nie miała w swoim ubogim domu. Zanim przyszła jej kolej, zabrakło ciastek. A przecież dziewczynki, które stały przed nią, miały na co dzień dostęp do ciastek, dla nich wystarczyło. Było jej tak ogromnie przykro, że pamięta tę sytuację do dzisiaj, przywołując przy okazji rozmaitych szkoleń. Jako mała dziewczynka nie mogła tego zrozumieć ani zmienić. Podobnie jak ja nie mogłam w żaden sposób sobie pomóc, kiedy zostałam publicznie upokorzona przez Marysię.

Ponieważ jednak głęboko wierzę zarówno w harmonię uniwersum, jak i w opiekę Sił Kosmicznych, w Najwyższe Źródło, w Anioła Stróża i kochających nas Opiekunów, przyjmuję, że wszystkie dramatyczne historie z dzieciństwa są dla nas słupkami milowymi w naszym rozwoju. Zapisane mocno dzięki wyjątkowej dziecięcej wrażliwości stają się dowodem naszych ukrytych w podświadomości matryc, które tak ochoczo wielu z nas wypiera. Ludzie niechętnie przyznają się do niskiego poczucia wartości, jakby to była ich wina, że nie kochają siebie. A przecież nie jest. Otwarcie umieją o tym mówić tylko te osoby, które mają za sobą trudne dzieciństwo. Tylko one dostrzegają logikę wydarzeń i potwierdzają, że odkąd sięgają pamięcią, czuły się gorsze i niekochane. Jakby były dziećmi innego, gorszego boga. Ale dzięki temu umieją też powiedzieć sobie: “już dość! Chcę to zmienić!”.

Właśnie dlatego doświadczamy trudności jako niewinne i bezbronne dzieci. Ponieważ zapamiętujemy to przede wszystkim na poziomie emocji, w języku zrozumiałym dla podświadomości. Uzdrawianie wewnętrznego dziecka bywa procesem kluczowym dla odkodowania tego, w co na poziomie dorosłego wierzyć nie chcemy. Dorosła część mnie powiedziałaby: “To problem Marysi, nie mój”, ale moje bolesne emocje pokazują, że to było jak najbardziej moje. Marysia stanęła na mojej drodze, by mi wykrzyczeć to, czego długo nie chciałam w sobie zobaczyć – niechęci do siebie, kompleksów, uważania siebie za kogoś niedobrego. Odkryłam to dopiero po wielu, wielu latach. Myślę, że właśnie dlatego potrzebujemy na poziomie dziecka silnych przeżyć, aby dla swojej dorosłej części mieć kiedyś namacalny dowód, co i dlaczego naprawdę wymaga uzdrowienia.

Bogusława M. Andrzejewska
Bogusława M. Andrzejewska

Promotorka radości i pozytywnego myślenia, trenerka rozwoju osobistego i duchowa nauczycielka. Pisarka i publicystka, Redaktor Naczelna elektronicznego magazynu „Medium”. Autorka wielu poradników rozwoju. Astropsycholog i numerolog oraz konsultantka NAO. Prowadzi szkolenia na temat wiedzy duchowej i prosperity. Pracuje z Aniołami, robi odczyty w Kronikach Akaszy. Jest nauczycielką Reiki i miłośniczką kryształów, kotów oraz drzew. W wolnym czasie pisze wiersze.

Artykuły: 583
0
    0
    Twój koszyk
    Nie masz żadnych produktówPowrót do sklepu