Granice asertywności

Im mocniej wchodzimy w tematykę rozwoju osobistego, tym więcej pojawia się wątpliwości i drobiazgów, które finalnie wpływają na nasze rozumienie wszechświata i zachodzących zmian. Niedawno ktoś mnie zapytał, czy nie powinien popracować z poczuciem wartości, bo nie zareagował gniewem na niegrzeczne zachowanie klientki w miejscu, w którym pracuje. Klientka była zdenerwowana i podniosła głos, nie przebierała w słowach, a moja znajoma po prostu pomogła jej nie reagując i nie zwracając uwagi na to zachowanie. Potem zastanowiła się i zadała mi pytanie: czy ja pozwalam sobie wchodzić na głowę?

Większość ludzi tak właśnie uważa, ale jest to związane z poziomem świadomości człowieka. Jeśli klient jest zdenerwowany i krzyczy, nawet niesprawiedliwie, to oznacza tylko frustrację tej osoby. Najlepsze, co ja bym wtedy wybrała, to udzielenie pomocy, wyciszenie, pokazanie, że wszystko jest w porządku, nie trzeba się martwić. Nie czuję takiej reakcji jako podkładania się, poniżania siebie czy braku asertywności. Widzę w tym zwykłą ludzką życzliwość, rozumienie, współczucie, a podsumowując – przede wszystkim jest to świadomość.

Uważam, że reagowanie gniewem na gniew niczego nie rozwiązuje. Nie jest też w żadnej mierze przejawem asertywności. Asertywność przede wszystkim opiera się na wysokim poczuciu wartości – taką osobę naprawdę trudno czymkolwiek obrazić. Ludzie mogą zachowywać się na różne sposoby, a ja mogę tego zwyczajnie nie brać do siebie. Mogę współczuć komuś, kto sfrustrowany i zagubiony wykrzykuje rozmaite brzydkie słowa czy zachowuje się bardzo niekulturalnie. Pod gniewem zawsze czai się strach. Ja to wiem i dlatego ludzki gniew nie budzi we mnie gniewu, tylko współczucie.

Ale oczywiście jest pewna granica, którą trzeba umieć rozpoznać. Dopóki klient złości się, tupie, wali pięścią w biurko – nie muszę tego brać do siebie i mogę robić wszystko, by uwolnić go od tego strachu i gniewu. Kiedy jednak zaczyna personalnie atakować mnie i zarzucać mi rzeczy, których nie zrobiłam, które nie są zgodne z prawdą, przychodzi czas na bycie asertywnym. Można w łagodny sposób zwrócić uwagę, że nie życzymy sobie takich uwag. Możemy zastosować dowolną metodę, aby nie pozwolić na obrażanie siebie. Możemy.

Dodam jednak, że wcale nie musimy. To od naszego poziomu kochania siebie zależy czy jest taka potrzeba. Jeśli jakiś człowiek wykrzykuje pod moim adresem złe słowa, to jego problem. Naprawdę nie mój. Każdy krzyczy o sobie i przede wszystkim do siebie, nawet jeśli to mnie próbuje obrazić. Fajnie mieć taki poziom poczucia wartości, by zupełnie nie czuć się dotkniętym. By odczuwać wyłącznie współczucie dla wystraszonego złośnika. Wiem, że to wyższa szkoła jazdy rozwojowej, ale warto wiedzieć, że zawsze to my decydujemy, czy czujemy się obrażeni. Człowiek, który kocha siebie, nie przyjmuje do siebie inwektyw, bo one są dla niego bzdurą. Są krzykiem frustracji. Są jak szczekanie psa. Pies – jak wiemy – lubi szczekać, a karawana idzie dalej, nie przejmując się tym szczekaniem.

Natomiast jestem świadoma, że taki poziom rozumienia wszechświata i drugiego człowieka nie jest niczym powszechnym. Najczęściej odczuwamy złość lub przykrość, kiedy ktoś mówi do nas obraźliwe słowa. Kiedy pojawiają się takie emocje, to sygnał, że nasze poczucie wartości własnej wymaga pracy. To fakt. Ale tylko wtedy, kiedy czyjeś zachowanie uderza nas emocjonalnie. To przykrość lub gniew czy żal staja się wskazówkami do podnoszenia samooceny. Bo jeśli obcy człowiek jest w stanie nas zranić swoim gadaniem, to znaczy, że nie wierzymy w siebie i swoją wartość.

Dlatego też temat asertywności jest ciągle taki modny i wszyscy dookoła wojowniczo bronią się przed tym, co mówią inni. Panuje też przekonanie, że powinniśmy tłumaczyć, zaprzeczać, walczyć wręcz o swoje dobre imię. A jeśli tego nie robimy, to znaczy, że nie jesteśmy asertywni i mamy problem z szacunkiem do siebie. Czasem tak, a czasem nie. Jeśli czyjeś niewłaściwe zachowanie jest mi obojętne, to nie ma w tym niczego niepokojącego. Nie jesteśmy tu na Ziemi po to, by naprawiać czy zbawiać świat. Nie jesteśmy tu też po to, by pouczać innych, jak wolno, a jak nie wolno postępować. Poza tym nigdy nie będziemy podobać się wszystkim. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zobaczy w nas coś złego, bo każdy patrzy przez swój własny filtr. Czasem tak mocno zatkany, że nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nie ma sensu biegać od człowieka do człowieka i próbować te filtry czyścić. To niewykonalne. Warto dawać uwagę sobie, swoim myślom i przekonaniom, a nie cudzym wymysłom.

Jak wspomniałam wcześniej – to kwestia świadomości. Jeśli nie reaguję na inwektywy, to wcale nie oznacza, że pozwalam pluć na siebie. Czasem po prostu czyjaś frustracja nie wzbudza we mnie żadnych emocji. I to jest w porządku. A nawet lepiej – to jest najbardziej pozytywna opcja do wykorzystania w naszej codzienności. Żyć dla siebie, zajmować się sobą i nie przejmować się zupełnie ludzkimi pomówieniami, wyzwiskami, kłamstwami, bredniami, wymysłami. Niech każdy sobie mówi, co chce – ja wiem, jaka jest moja wartość, jakim jestem człowiekiem i ile znaczę. Cudze złośliwości tego nie zmienią. Niech sobie ludzie strzępią swoje języki, to ich problem, nie mój. Nawet jeśli to ja jestem obiektem obgadywania, to nadal mogę być ponad to i nie dawać temu ani grama uwagi.

Bogusława M. Andrzejewska
Bogusława M. Andrzejewska

Promotorka radości i pozytywnego myślenia, trenerka rozwoju osobistego i duchowa nauczycielka. Pisarka i publicystka, Redaktor Naczelna elektronicznego magazynu „Medium”. Autorka wielu poradników rozwoju. Astropsycholog i numerolog oraz konsultantka NAO. Prowadzi szkolenia na temat wiedzy duchowej i prosperity. Pracuje z Aniołami, robi odczyty w Kronikach Akaszy. Jest nauczycielką Reiki i miłośniczką kryształów, kotów oraz drzew. W wolnym czasie pisze wiersze.

Artykuły: 659
0
    0
    Twój koszyk
    Nie masz żadnych produktówPowrót do sklepu