Niedawno czytając pewną rozwojową książkę, znalazłam w niej ciekawe ćwiczenie. Polegało na wyobrażeniu sobie posiadania czarodziejskiej różdżki i udzieleniu odpowiedzi: „co można zrobić dla świata? jak możesz uzdrowić, polepszyć świat?”. Ochoczo rzuciłam się do wymyślania wspaniałych rzeczy, bo z założenia dzięki różdżce mogłabym wszystko bez najmniejszych ograniczeń. Zatem, co by tu wyczarować…?
W dzisiejszych trudnych czasach najbardziej oczywiste wydawałoby się automatyczne zlikwidowanie wirusa, który tak bardzo nas wszystkich męczy od wielu, wielu miesięcy. Ale przecież wiem – i wie to każdy, kto ma minimum wglądu – że wirus jest częścią przemiany i oczyszczenia. Spełnia na Ziemi ważną rolę. I chociaż bardzo bolesny to proces, to nie miałabym odwagi, by go zatrzymać. Jest zbyt istotny dla wzrastania wibracji.
Potem przemknęły mi przez myśl wszystkie wojny. Mogłabym je zlikwidować z pomocą różdżki i wprowadzić pokój w wielu rejonach świata. Szlachetne. Dobre. Tylko pozbawione sensu, bo ludzie za chwilę wywołaliby kolejne starcia, prawdopodobnie w tym samym miejscu i z tego samego powodu. Musiałabym raczej zmienić ludzkie myślenie i wprowadzić pokój w ludzkich sercach, no ale to naruszałoby ich wolną wolę, więc mi nie wolno. Wygaszanie ognisk wojny jest jak zdmuchiwanie komuś świeczki, którą sobie zapala. Zapali ponownie. Zdmuchniemy – zrobi to znowu i jeszcze raz, i jeszcze raz, bo tak chce.
Pomyślałam następnie o chorobach, tych najgorszych. Naprawdę nie chciałabym, by ludzie chorowali. Ułomność ciała tak bardzo utrudnia działanie i pracę, w tym także nad sobą. Choroba powoduje, że człowiek nie ma ani siły ani ochoty nawet na medytację. Nie ma w chorowaniu żadnego najmniejszego bodaj pozytywnego aspektu. Ale jest logika. Choroba jest jednym z najważniejszych nauczycieli ludzkości. Gdybym uzdrowiła magią wszystkie ciała, wiele dusz zeszłoby na Ziemię na darmo. Nie wolno tak.
Pomyślałam zatem o obfitości, o głodujących ludziach i o tym, by każdy miał obok siebie pod dostatkiem wody i pod dostatkiem chleba. I chociaż głód to też nauczyciel i świadomy wybór każdej duszy, pomyślałam, że wystarczającą nauką jest posiadanie tylko suchego chleba zamiast pysznych owoców, słodyczy, wyszukanych potraw. Lekcje pozostaną. Ale i tu nie mogłam użyć czarodziejskiej różdżki. Ludzie umierają z głodu nie dla swoich lekcji, ale dla nas, dla naszego rozwoju. Dopóki my, syci, pozwalamy, by ktoś konał z nędzy, to jako ludzkość nie zdajemy egzaminu z rozwoju. Lekcja ciągle istotna i ciągle nie przerobiona. Więcej ludzi troszczy się o zwierzęta niż o głodujących. I chociaż troska o zwierzęta też jest ważna, jednak nie umiemy tego zrównoważyć.
Wreszcie przypomniałam sobie idealną receptę na szczęśliwe życie dla każdego. To bezwarunkowa miłość do siebie. Człowiek, który kocha siebie, nie choruje, ponieważ choroba bierze się z braku miłości. Wysokie poczucie wartości przyciąga do człowieka dobre życie, wszelką obfitość i spełnienie, a więc zostałby też zlikwidowany głód. Kochanie siebie przekłada się na szczęśliwe związki, więc każdy doświadczałby miłości. Idealne relacje to ogólnoświatowy pokój, bo człowiek szanujący siebie nie toczy sporów z innymi. Nie walczy, nie atakuje, nie dokucza, nie zaczepia. Raj na Ziemi.
Prosta rzecz – wystarczy sprawić, by każdy pokochał siebie. Problem w tym, że po tę naukę dusze zeszły na Ziemię. Jeśli magią zahipnotyzuję ich umysły i serca, to naruszę ich wolną wolę i zniweczę plany ich dusz oraz całą pracowitą wędrówkę. Zatem nie można nic zrobić w tym kierunku, co w gruncie rzeczy potwierdza tylko, że wszechświat jest dokładnie taki, jaki być powinien. Jest w harmonii. Wszystko, co chciałabym naprawić, zmienić, ulepszyć, jest idealne w swoim założeniu, chociaż często bolesne lub niekomfortowe.
Na koniec miałam jeszcze taką myśl, by każdy widział Anioły, jak to było w poprzedniej Złotej Erze. Wyobraziłam sobie, że ludzie nie tylko je widzą, ale i pytają oraz słuchają Aniołów, a dzięki temu szybciej odrabiają swoje lekcje i przerabiają je mniej boleśnie. Mogą też uniknąć rozmaitego cierpienia idąc za anielskimi wskazówkami. Ale wtedy przypomniałam sobie, że są takie osoby, które nie lubią Aniołów i źle o nich mówią. Atakowałyby i podważały anielski głos, co pewnie prowadziłoby do sporów, może nawet do wojen. I znowu doszłam do wniosku, że najlepiej jest tak, jak teraz – kto chce i tak widzi i słyszy Anioły, podąża za ich wskazówkami.
Zostałam więc z czarodziejską różdżką w ręce, nie mogąc niczego na świecie zmienić ani uzdrowić. I jedyne, co mogłam, to zaczarować siebie, aby popłynęło przeze mnie więcej i więcej Światła. I włożyłam to Światło do wspólnego pola Ziemi z intencją, by działo się to, co najlepsze dla każdego. By spełniały się marzenia i aby każdy, kto chce wzrastać do bezwarunkowej miłości, miał zdrowie, siłę i sposobność do efektywnego rozwoju.